Początek bajki

Ostatnia aktualizacja: 19.08.2015 18:11
Rozumiał wszystko, rozumiał, bo słyszał, nie gubiąc ani jednego ziarna intonacji. Słyszał doskonale – dlatego pojął do dna. Trochę później odkryje, iż zrozumiał wtedy istotę teatru.
Konrad Swinarski
Konrad Swinarski Foto: PAP/CAF-ARCHIWUM

Pewnej nocy...

Zacząć tak? A może inaczej, mniej bajkowo? Konkretniej? Reportersko? Że tego i tego dnia, tego i tego roku, o tej i o tej godzinie w nocy Konrad Swinarski odwiedził Macieja Słomczyńskiego, który tłumaczył dla niego „Hamleta”? Można i tak, ale niech zostanie bajkowa niepewność.

Pewnej nocy nieodległej od dnia, kiedy pod Damaszkiem ogłuchł na zawsze - słuchał deszczu i mówił o Szekspirze...

Co dalej? Na kanwie deszczu skręcić teraz na moment w dygresję i przywołać odległą nadmorską rozmowę Victora Hugo z synem, François Victorem Hugo, jak powie o nim Jan Kott: „najświetniejszym do końca wieku tłumaczem Szekspira”? Powtórzyć słowa Kotta: „Milczeli. Aż syn spytał ojca: Co zamierzasz robić? – Będę patrzał na ocean. Jeszcze dłuższe milczenie. A ty, co będziesz robił? – Będę tłumaczył Szekspira” Powtórzyć to i dodać oczywistość, że syn i ojciec w istocie tym samym postanowili się parać już do końca dni? Można by. Mimo że brak pewności, czy Kott jedynie wyśnił ten obrazek nadmorski, czy też było tak rzeczywiście. Nieważne, jak było, ważne, jak się napisało. Kto to powiedział? A poza tym – ileż pewności się ostało z wydarzeń roku 1975? Że 19 sierpnia – mija właśnie 40 lat – samolot ze Swinarskim uderzył w piach pod Damaszkiem, więc garść łomotu, a później głucho. Że Swinarski zostawił w Starym Teatrze niezlepione strzępy swego „Hamleta”, spowiedzi największej. I że ci, co mieli w tej spowiedzi grać, bądź dbać o jej kształty, barwy i nuty – bezradni zostali, z opuszczonymi rękami, skazani na bałagan strzępów w głowie. To z grubsza wszystko. No, może jeszcze kilka, kilkadziesiąt pomniejszych pewności teatrologicznych, biograficznych, estetycznych. Tyle prawdy najprawdziwszej zostało, która – właściwie co istotnego mówi o tamtej stracie, o wymiarach tamtej straty z 19 sierpnia 1975 roku? Jednak jest coś jeszcze. Józefa Opalskiego „Rozmowy o Konradzie Swinarskim i <Hamlecie>”. Ułożony z ocalałych w rzeczonych głowach strzępów - portret nieuchronnie ułomny, cały z nagle urwanych kresek i plam białych. Widmo spektaklu zgaszonego w pół kroku. Pamięć człowieka nie jest jasną sumą; jest chaosem nieokreślonych możliwości. Kto to powiedział? Księga Opalskiego – pajęczyna wysłowionych strzępów. Lecz jak wiele z nich pochodzi z realności roku 1975, a jak wiele zostało przez tych, którzy pamiętali, do-śnionych, do-rojonych, do-bajanych, do-rzuconych do prawd najprawdziwszych, co pamiętający czynili, niechby i bezwiednie, by choć o odrobinę zmniejszyć chaos nieokreślonych możliwości pamięci? Czy ci, którzy przed Opalskim wspominali, którzy szukali słów, by złowić prawdę przeszłości – mogli nie snuć bajek, jeśli chcieli dotknąć sedna, może nawet tajemnicy? Tak, ten początek nie jest zły.

Pewnej nocy nieodległej od dnia, kiedy pod Damaszkiem ogłuchł na zawsze – słuchał opowieści nieogarnionej wody za oknem, jak kiedyś stary Hugo na brzegu oceanu, i mówił o nieogarnionym Szekspirze, jak kiedyś młody Hugo na brzegu „Hamleta” i całej reszty szekspirowskich spowiedzi...

Co dalej? W którą stronę bajkę pociągnąć? Mówił o Szekspirze jako takim? Tak? Lecz - co? O czym dokładnie? Ba! Bajka ma większy kłopot z prawdą. W skreślonym do książki Opalskiego drobiazgu „Nie jest mi łatwo” Maciej Słomczyński milczy o jakichkolwiek szekspirowskich dysputach ze Swinarskim. Tłumaczył dlań „Hamleta”, owszem. Tłumaczył wariacko, na gorąco, ponoć słał na próby kartki pojedyncze, jałowo błagał o cierpliwość. Słowem – czas na głowie był postawiony. Wspomina wizyty Swinarskiego, wizyty liczne, uporczywe, nocne i dzienne. Wspomina jego mętne monologi inscenizacyjne, te zwały konceptów kiepskich, płaskich, fatalnie młodzieżowych, głupich po prostu. Wspomina jego pęczniejącą bezradność, jego lęk, jego ciemność. Także tamtą noc, kiedy padało bezlitośnie. I dokumentnie przemoczonego Swinarskiego w drzwiach. I jak później, kiedy jego odzież schła, w szlafroku gospodarza stał oparty o ciepły piec i słuchał języka deszczu za szybami. Słomczyński pamięta sporo, ale czy do cna? Czy możliwe, by na kanwie przyszłego scenicznego „Hamleta” reżyser i tłumacz, taki reżyser i taki tłumacz – nocą milczeli o szekspirowskim narzeczu, co w nim jest przecież wszystko, a poza nim nie ma nic? Słomczyński, który stworzył polszczyznę „Ulissesa” Jamesa Joyce’a i dotknął góry zatytułowanej „Finneganów tren” – nie mógł nie znać młodzieńczego eseju Samuela Becketta o tej górze właśnie. Nie mógł nie pamiętać tego: „Dickens, opisując Tamizę, robi to w ten sposób, że słyszymy cały czas chlupot błota”. Ani tego: „Tutaj forma jest treścią, a treść – formą. (...) Na to trzeba patrzeć i trzeba tego słuchać. Pisarstwo Joyce’a nie jest o czymś, ono samo jest tym czymś. (...) Kiedy chodzi o sen, słowa idą spać. Kiedy szaleje sens, szaleją i słowa”. Ani wreszcie tego zdania o istocie dwóch wersów z „Hamleta” właśnie: „Szekspir, chcąc wyrazić rozkład, używa słów lepkich i śliskich”. Czy tamtej nocy deszczowej Słomczyński milczał o eseistycznych cudeńkach Becketta, które nie wprost przestrzegają, że jakiekolwiek gmeranie w cudzych zdaniach, skreślanie ich, zmienianie, przestawianie i dopisywanie do nich swoich zdanek jest procederem bydlęcym, gdyż dokumentnie dławiącym cudze, doskonałe światy, planety Szekspirów, Molierów, Czechowów i paru innych – milczał Słomczyński, bo miał pewność, że Swinarski od dziecka wie o tym? Tak, od dziecka. I tu jest chyba pestka bajki o Swinarskim, bajki, której nie napiszę, która pozostanie widmem bajki, jak pełen niejasności labirynt książki Opalskiego – widmem ulepionym, gdyż inaczej nie da się mówić o przeszłości, z kresek nagle urwanych, białych plam, domniemań, ułudy, snów i niewielkiej miseczki prawdy.

Otóż, kiedy był już znakomitością, Swinarski zapragnął gdzieś na zachodzie Europy wyreżyserować opowieść „Do Damaszku”. Nie dlatego jednak, że wielokrotnie przeczytał arcydzieło Augusta Strindberga, bo nie przeczytał ani raz. Zapragnął doznać osobistego „Do Damaszku”, gdyż pamiętał swój teatralny początek. Gdy miał lat kilka, jego domowa nauczycielka, Maria Kansy, jako piękną bajkę snuła mu zmierzchami na głos do snu tę szarą historię o fundamentalnym przeistoczeniu na pustyni – i robiło się jasno w pokoju. Rozumiał wszystko, rozumiał, bo słyszał, nie gubiąc ani jednego ziarna intonacji. Słyszał doskonale – dlatego pojął do dna. Trochę później odkryje, iż zrozumiał wtedy istotę teatru. Że jest to zawrotna planeta cudzych słów nie do dotknięcia. Bo tylko tak – nie gruchocząc zdań – można w nich usłyszeć siebie. Lecz można też nie usłyszeć. Wtedy trzeba cudzą opowieść zostawić w spokoju. I odejść bez słowa, na palcach. Inaczej mówiąc, krócej, w surowym tonie – 40 lat temu pod Damaszkiem ogłuchł reżyser, który miał na cudze języki słuch absolutny, i stąd brała się jego pokora, ale też, jak sądzę, jego bóle, zaniechania, szyderstwa, alkohole oraz inne cienie. Czy wieczność jego „Dziadów” choćby, bądź jego „Wyzwolenia”, nie na tym polega w istocie, że nie sposób przegnać z głowy nieludzko czystych intonacji „Dziadów” i „Wyzwolenia”, ich brzmienia, nie ich sensów? Może więc nie byłoby wielkim szaleństwem wyobraźni pomieszać czasy i do bajki, której nie ukończę, do tej nocy, wprowadzić postać Jorge Luisa Borgesa z „Pamięcią Szekspira”, ostatnim jego opowiadaniem, pod pachą, i kazać mu przy szumiącym oknie wyrecytować tylko jedno, spokojnie zamierające zdanie? „Wiem, że księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem – moon”. Nie, nie byłoby to wielkim szaleństwem. Ale nie będzie. Zostanie jedynie początek bajki.

Pewnej nocy nieodległej od dnia, w którym pod Damaszkiem ogłuchł na zawsze – słuchał deszczu i mówił o Szekspirze. On, który zawsze zaczynał od słów, by nigdy od nich nie odejść. Do drugiego, który zawsze kończył na słowach, bo nigdy ich nie opuszczał...

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Konrad Swinarski TEATR
Czytaj także

Mosiężna klamka

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2015 15:00
Da się zagrać tak wiele – tylko grając, żonglując dykcją i minami, choćby doskonale? Da się zagrać aż tyle, nie wsączając w grę tego, co nie jest grą? I jak to czynić, by rola nie zmieniła się wtedy w pokaz bebechowatości, a stała się arcydziełem?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powoli malejące plecy

Ostatnia aktualizacja: 29.07.2015 15:51
Od pierwszej do ostatniej pieśni jest pusto. Istnieje tylko to, co niezbędne, by ukłuć słuchających. Jest pusto tak, jak było w rękach Celińskiej, kiedy wiodącą od teatru Warlikowskiego ścieżką powoli wracała na zawsze do siebie. Pusto. Tyle wystarcza.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Prawdziwa gra Pierre Menarda

Ostatnia aktualizacja: 05.08.2015 15:20
Klacie, Strzępce, Garbaczewskiemu, Zadarze, Dudzie-Gracz, Miśkiewiczowi i wielu innym, bliźniaczo uporczywym majsterkowiczom – reżyserom, którzy są reżyserami, gdyż mówią, że są reżyserami – rzecz tę poświęcam. Nie niepokójcie się! Ocalejecie!
rozwiń zwiń
Czytaj także

Montgolfierowie znad Wisły

Ostatnia aktualizacja: 12.08.2015 17:15
rozwiń zwiń