Powoli malejące plecy

Ostatnia aktualizacja: 29.07.2015 15:51
Od pierwszej do ostatniej pieśni jest pusto. Istnieje tylko to, co niezbędne, by ukłuć słuchających. Jest pusto tak, jak było w rękach Celińskiej, kiedy wiodącą od teatru Warlikowskiego ścieżką powoli wracała na zawsze do siebie. Pusto. Tyle wystarcza.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Pixabay/domena publiczna

Historia piękna i dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen.

Vladimir Nabokov

Gdy odchodziła, szła powoli. Słucham teraz jej śpiewu. Słucham płyty „Atramentowa...”, słucham 15 opowieści Stanisławy Celińskiej, 15 kruchych, trzyminutowych aktów teatralnego seansu doskonale czystego, czystego finezyjnie. Słucham dyskretnych, taktownie skulonych intonacji, słucham i mam pewność, że gdy po siedemnastu latach w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego Celińska odchodziła – nie mogła iść inaczej. Inaczej byłoby niesmacznie. Ku uciesze starego filozofa, co uczył o zawsze poniżającym pośpiechu – szła wolno, dyskretnie. Zapewne długo widać było jej malejące plecy. I malejące puste ręce. Bo niczego nie zabrała. To też wiem z czystości brzmień „Atramentowej...” Rzeczy żadnej więc. Ani kartki z rolą, ani papuzich szminek, pudrów, peruk, ani kostiumu, rekwizytu, ani nawet najmniejszego kawałka scenografii, choćby klamki jakieś, choćby filiżanki, łyżeczki, nogi od krzesła, szkiełka z migotliwego żyrandola. Żeby chociaż spaloną zapałkę! Lecz jej też nie! Niczego nie zabrała, wszystko zostało. Z niczym w rękach szła niespiesznie. Bez jęków pretensji, bez parzących szyderstw, bez obrazy, bez przytupu. Na nogach z filcu – szła spokojnie. Jak spokojnie układała zdania w udzielonym „Newseekowi Polska” nr 29, pożegnalnym wywiadzie „Znielubiłam ten „teatr na maksiora””. Wyznała: „Już mnie to nie kręci”. Ale – co? I jeszcze: „Ile można?” Ale – czego już dalej nie można? Czego ona już dalej dźwigać nie mogła?

Tak, odeszła niespiesznie z pustymi rękami, nie zabierając z sobą żadnej materialnej pamiątki. Chyba nie. I chyba zostawiła też za powoli malejącymi plecami to, co mentalne, co w pożegnalnym wywiadzie złapała w kilku, kilkunastu słowach, w językowym szkicu do portretu opuszczonego teatru. „Babranie się” ciągłe, maniakalne, bezlitosne, babranie się na scenie we wszelkich „dołach” psychicznych, w „śmierci”. „Skakanie po scenie”, aktorów skakanie „jak stado koni”. Wieczne „przebieranie nogami”. „Brak światła” i uporczywe „szukanie diabła we wszystkim”. Seanse „oparte na krzyku, przemocy wobec widza”. „Efekciarstwo” i „pozór”. Zamiast wystawiania wielkiej literatury, czyli opowieści skończonych, domkniętych, spójnych – to męczące miganie literackimi „mieszankami”, „dialogami filmowymi”, to dla ludzi wychowanych w zwyczajnej pokorze kłopotliwe „dopisywanie czegoś Szekspirowi, Proustowi”. Słowem – cały ten „teatr na maksiora” zostawiła wczoraj, czy kiedy indziej, kwestia bez znaczenia. Lecz naprawdę urzekające nie jest to, że zostawiła, a to, że nie uczyniła przy tym żadnego pretensjonalnie gwałtownego gestu oceny, gestu wyższości, gestu karcącego metafizyczne plewy. Jej pożegnalny wywiad jest intonacją spokoju. Celińska opuszcza Warlikowskiego po latach aż 17 - co, nawiasem mówiąc, o jej nadludzkiej wierności świadczy - opuszcza, bo się najzwyczajniej pod słońcem wyczerpały nerwy, oczy i uszy. I zmęczył się mózg, wieczór w wieczór stawiany wobec wciąż tych samych psychodelicznych rewelacji. Przejadła się lepka magma, znudził się proceder łapania lewą dłonią za ucho prawe, znudziło się wiązanie krawatów samymi stopami, i już nie ma sił, by dalej odgrzewać niegdysiejsze namiętności. Sił zostało tylko na to, by odejść. Odeszła więc. Odeszła Celińska z pustymi rękami i odejście to jest tak naprawdę - powrotem.

Wyznaje, iż marzy, by znów, jak kiedyś, o paru fundamentalnych kruchych jakościach – lęk mały, pamięć miłości, tykanie zegarków, czuły dotyk, rachowanie strat życia długiego, kilka innych, podobnie skulonych smaków – rozmawiać z kimś, będąc na scenie, lecz rozmawiać szeptem, jasno, nie męcząc, rozmawiać spokojnie, czysto, przy pomocy zaledwie kilku słów koniecznych oraz ledwie paru koniecznych intonacji, odrzucając cieszące się dziś fatalnym wzięciem rumowisko papuzich, cudacznych arabesek, tudzież ryków. Kolejny raz słucham jej 15 właśnie tak z języka i nut ulepionych na płycie „Atramentowa...” songów. Kolejny raz mam pewność: udało się jej.

Wróciła. Słucham jak niespiesznie kapią słowa i nuty drobiazgu „Wakacje z deszczem”, słucham i myślę, że w tamtej chwili, kiedy już nie było jej widać na ścieżce wiodącej od teatru Warlikowskiego do świata niezmiennego w tym, co najistotniejsze – skręciła w lewo, lub w prawo, wciąż tak samo powoli doszła do kawiarni, w której nie była od lat, kawiarni, gdzie wszystko jest, jak zawsze takie samo, czyli jest w niej tylko to, co niezbędne. I usiadła przy stoliku, a kelner przyniósł kawę ze śmietaną. Posłodziła, lecz odrobinę, zamieszała i głosem nie do podrobienia, w którym snują się ślady niegdysiejszych, na szczęście już wystygłych ciemności, zaczęła nucić właśnie „Wakacje z deszczem”. To, a później całą resztę. 14 innych, starych i nowych piosenek do słów Kazimierza Szemiotha, Muńka Staszczyka, Papuszy, Doroty Czupkiewicz, Marcina Sosnowskiego, Jonasza Kofty, Katarzyny Nosowswkiej, Jacka Korczakowskiego, wreszcie Wojciecha Młynarskiego. W dołączonej do płyty książeczce ten ostatni powiada, że gdy Celińska śpiewa, to jest tak, jakby kreowała kilkuminutową sztukę teatralną, jakby grała rolę jakąś, tragiczną, liryczną bądź komediową. Dokładnie tak sprawy się mają w kawiarni, której nazwy nie znam. Trwa teatr kojąco czysty. Za krzesłem Celińskiej - pusto. Nie ma nikogo. Nawet kierowana przez Macieja Muraszko kapela jest skrajnie dyskretna – jedynie słychać ją. I na szczęście żadnemu z kelnerów nie przychodzi na myśl barwić występu Celińskiej, uatrakcyjnić go migającymi żarówkami, tłumem tupiących statystów, intrygującą dekoracją metafizyczną, przedstawiającą czarną rurę, ani też foką, która trzyma na nosie dmuchanego krokodyla i recytuje poprawionego Szekspira: „Foczyć, bądź nie foczyć. Oto ciamkanie”. Od pierwszej do ostatniej pieśni jest pusto. Istnieje tylko to, co niezbędne, by ukłuć słuchających. Jest pusto tak, jak było w rękach Celińskiej, kiedy wiodącą od teatru Warlikowskiego ścieżką powoli wracała na zawsze do siebie. Pusto. Tyle wystarcza.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Cztery dni źródeł

Ostatnia aktualizacja: 15.07.2015 16:00
Za rok o tej samej porze zapewne pojawią się w Krakowie identyczni, albo podobni, i nie w liczbie aż takiej - lecz z pewnością wariaci. Dziwni ludzie o czerwonych nosach i zawsze szeroko otwartych oczach. I powtórzą się dni cztery.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Mosiężna klamka

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2015 15:00
Da się zagrać tak wiele – tylko grając, żonglując dykcją i minami, choćby doskonale? Da się zagrać aż tyle, nie wsączając w grę tego, co nie jest grą? I jak to czynić, by rola nie zmieniła się wtedy w pokaz bebechowatości, a stała się arcydziełem?
rozwiń zwiń