Wyszła z domu

Ostatnia aktualizacja: 25.07.2020 16:24
Pozwalała Lassek cieniom żyć, czyli doskwierać. Musiała. Nie potrafiłaby inaczej. Kończyło się to na scenie jednako, identycznie jak w przypadku Ewy – poezją aktorstwa.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: VICHAILAO/Shutterstock.com

Zrozumcie, że on musi być tym, czym był, aby być tym, czym jest. Czy wy tego nie rozumiecie, że jeśli on nie będzie tym, czym był, to będzie tym, czym nie był... po prostu będzie zerem.

Tadeusz Różewicz "Wyszedł z domu"

     Czy może pani nie opuszczać sceny już teraz?... Czy może pani nie znikać w kulisach tak prędko?... Proszę zostać w blasku reflektorów przez chwilę dłużej niż zwykle... Dla powtórzenia tym pani niepodrabialnym głosem z piasku i rdzy ostatniego zdania, lecz powtórzenia go tak, by pod słowami snuło się mniej cieni, znacznie mniej, niż przed momentem, gdy zdanie wypowiadała pani raz pierwszy... Żeby ze spojrzeń słanych spod porcelanowych powiek, spojrzeń, którymi dopiero co dotknęła pani krzesło, talerz, fotel, grzbiet książki na półce, znikły budzące w nas paniczny lęk tuziny znaków zapytania... I aby raz jeszcze, patrząc w bok, jakby poza widzialną rzeczywistość, uniosła pani i zatrzymała zamyślone palce na swej skroni, tylko wolniej, znacznie wolniej, senniej, gdyż po spowolnionej wędrówce pani palców być może zostanie dla nas w powietrzu więcej śladów wyraźnych, dzięki którym opuści nas wstrętne poczucie zagubienia... A my nie lubimy zagubienia, my wielbimy pewność... Wielbimy święty spokój, który rodzi się w pewności gestów, spojrzeń, intonacji... Dlatego – proszę istnieć na scenie choć przez minutę dłużej i w każdym wymiarze istnienia pewniej... Proszę istnieć niczym kawa na ławie, aby dla nas było jaśniej, przejrzyściej, na bogato w klarowności i zupełnie bezproblemowo, kiedy pani już odejdzie za kulisy...

     Znów te same, co kiedyś, co zawsze, prośby do Ewy Lassek, grającej którąkolwiek z ról. Wystarczy z archiwum sieciowego wyłuskać jakieś stare nagranie - starą rolę Lassek. Janinę Węgorzewską w "Matce" Witkacego-Jarockiego choćby, albo Lubow Raniewską w "Wiśniowym sadzie" Czechowa-Jarockiego... Na przykład to. Lub też, jak ja dziś, w 30. rocznicę śmierci Lassek – jej Ewę w Tadeusza Różewicza sztuce "Wyszedł z domu", przez Józefa Kelerę zwanej fugą dramatyczno-poetycką, którą ponad pół wieku temu Jerzy Jarocki w Starym Teatrze wyreżyserował. Ten, który chce zawsze być po wyjściu z teatru syty pewnością, ten czciciel lenistwa mózgu, który żąda, aby na widowni trwać zawsze nietkniętym przez cienie – patrzy na "Wyszedł z domu" i znów lepi stare prośby. A Lassek kolejny raz nieuchronnie jest pytaniem, bo pytaniem jest Ewa.

     Czarno-białe nagranie, wyblakłe i zmętniałe niczym wiekowa fotografia rodzinna, i dźwięki w nagraniu dziś już ledwo słyszalne, jak by przez pół wieku tamte głosy Lassek, Marka Walczewskiego, Jerzego Bińczyckiego, Jerzego Nowaka, innych, gasły bezpowrotnie, jak by jeszcze rok coraz lichszego istnienia głosom pozostał, góra dwa, a później już tylko cisza po horyzont i dalej. Lecz póki co stara opowieść jeszcze trwa, jeszcze się powtarza. Mąż Ewy znów wyszedł. Zawsze wychodził rankiem. Lecz tym razem Ewa nałożyła na tę zwyczajność, na ten banalny rytuał poranny, swój na jawie snuty sen o odejściu ostatecznym, bezpowrotnym, o przejściu - na tamtą stronę. I świat najbliższy, mały ten światek, który znała na wylot – dom, potrawy, meble, gesty, dzieci, intonacje, nawyki, w końcu nawet własne jej ciało, jego fizjologia, słowem wszystko – naraz staje się doskonale obce, nieprzeniknione, zamknięte w sobie, głuche na zaklęcia, które przecież przez życie całe pomagały. Mały światek stał się nieogarnioną białą plamą ze starych map. Wystarczyło tylko, że ze światka małego - znikło zaledwie jedno istnienie. Wystarczyło tak niewiele, a klarowność kilku domowych ścieżek, które przeszło się miliony razy, obróciła się w kosmiczną zagadkę labiryntu wielu znaków zapytania. Kiedy spod niecodziennych, dalekowschodnich powiek porcelanowych Lassek patrzy na książkę i dziwi się jej, jak dziwiła się na początku - przypomina się cytrynowy wiersz o innym odejściu, ale o bliźniaczej samotności, która znienacka spadła na kota w mieszkaniu dotkliwie odmienionym przez zniknięcie jednego życia.

     Nic niby tu nie zmienione,/ a jednak pozamieniane./ Niby nie przesunięte,/ a jednak porozsuwane./ I wieczorami lampa już nie świeci./ Słychać kroki na schodach,/ ale to nie te... Coś się tu nie zaczyna/ w swojej zwykłej porze./ Coś się tu nie odbywa/ jak powinno...

     Tak, na widok spotkania oczu Ewy z książką znów jak kiedyś oniemiałą - przychodzi do głowy ten portret nagłej obcości świata przed chwilą bliskiego jak skóra. Ale też w każdym punkcie scenicznego portretu Ewy, bezsilnie błąkającej się po domu nagle nieprzejrzystym i tak samo nieprzejrzystej pamięci, wraca Różewicza wyznanie o poezji w teatrze. Mówienie o prekursorstwie Witkacego wobec Becketta jest nonsensem po prostu. Ze względu na język. Beckett jest dużo bliższy Czechowa. Jest – moim zdaniem – nowym wcieleniem Czechowa. Beckett to Czechow drugiej połowy XX wieku. Bo Beckett jest poetą. Podobnie jak Czechow. I jeszcze, trochę dalej, o źródle tej scenicznej poezji. Że tak zwane fabuły – nic u Czechowa i Becketta nie znaczą, doskonale nic. Że można sobie więc darować zdarzenia, perypetie i inne kulminacyjne punkty, a nawet wagę finalnych idei. Ale nie można sobie darować tych u Czechowa i Becketta wielkich pasm ciszy, zaludnionych cieniami, zawsze umykającymi wszelkiej jednoznaczności. Jeśli kto woli – zaludnionych falującymi pytaniami, na które nie da się odpowiedzieć wystarczająco jasno, trzeba więc nauczyć się żyć z ich nieuchwytnością, z ich umykaniem oraz ich nieustępliwością. W aktorstwie Lassek – w Węgorzewskiej i Raniewskiej, pewnie i w reszcie jej istnień chwilowych – zachwycająca była, jest, nieustępliwość sekretów, znaków zapytania oraz milczenia, w którym coś się błąka, niepokojąc tego, który słucha milczenia. Nie inaczej istnieje Ewa. I nie daje spokoju.

     Lassek wycina istnienie Ewy na scenie tak, jak wycinała wszystkie role. Z nieubłaganą precyzją wirtuozów skalpela. Ale też postaci nie zamykała na amen, zawsze zostawiała zamglone, lekko uchylone furtki – niedokończone emocje, gesty bez puent, intonacje odcięte od kropki nad i. W powietrzu gestami i w sferze dźwięków mówieniem – nieubłaganie czysto wycinała tajemnicę, której jednak nie zamierzała rozjaśniać, tłumaczyć, analizować, to znaczy zabijać. Nie zniżała się do serwowania widzom tandetnej lekcji anatomii swych ruchów, oczu i milczenia, ani piasku i rdzy w gardle. Pozwalała Lassek cieniom żyć, czyli doskwierać. Musiała. Nie potrafiłaby inaczej. Kończyło się to na scenie jednako, identycznie jak w przypadku Ewy – poezją aktorstwa. Tak, nie mogła inaczej. A powód cudnej tej niemocy jest dziecinnie prosty. Bo gdyby nie była tym, czym była, to byłaby tym, czym nie była. Zerem.

Nie potrafiła inaczej, więc nigdy nie zostawała na scenie dłużej, aby przez powtórzenie gestu bądź zdania – rozjaśnić sekret. I nigdy nie przerywała odchodzenia, nie zawracała z drogi nagle, aby leniwym pomóc zrozumieć, że nigdy nie zrozumieją w pełni, i że bezradność ta jest dolą, więc nie ma, nie będzie nic innego, jedynie bezradność, którą trzeba przyjąć. Zawsze zostawiała leniwym na widowni – jak w epilogu "Wiśniowego sadu" – swoje plecy. Kruche, skulone, wolno sunące w ciemność za deską udającą drzwi.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki