Berety

Ostatnia aktualizacja: 27.02.2021 16:00
Co dalej? Sztuka. To, co zawsze w tym miejscu. Ona mówiłaby gramatykę bezradności Madeleine, on zerkałby na dwa tatuaże swojej starej prozy. Wieczór majowy trwałby niespiesznie.
Gustave Flaubert
Gustave FlaubertFoto: Shutterstock/Natata

Okrągły stół przykryty zielonym dywanem, za stołem krzesło niczym tron, o oparciu rozległym i mocarnym. Dwie lampy o zielonych abażurach, butla atramentu, kałamarz w kształcie ropuchy, cynowa taca z gęsimi piórami, perska szkatułka. Szafy biblioteczne w stylu Ludwika XIII. Dwa niskie fotele. Kotary w czerwone kwiaty. Skóra niedźwiedzia polarnego. Marmurowe popiersie kobiety, głowa w stylu rzymskim, na przykrytym perskim dywanem postumencie – pozłacany Budda o półotwartych oczach. Łóżko z orientalnych baśni. Akwarelowy portret Angielki, wieka pudeł we wzory indyjskie, akwaforta "Kuszenie świętego Antoniego". Egipskie amulety, strzały, broń, instrumenty muzyczne, dwie stopy mumii znad Nilu, perskie panneau z kolorowanej laki, zegar z popiersiem Homera na kominku z żółtego marmuru, miedziana latarenka z Jerozolimy, arabska miseczka, przedstawiające mandarynów chińskie malowidła na papierze, orientalna fajka, zdjęcie postaci w stroju afrykańskim, kufer z Indii, orientalne kostiumy, które Gustaw Flaubert zakładał, przyjmując gości, dziwaczne rękopisy, pięć olśniewających japońskich masek oraz trzy tysiące lat temu zabalsamowany krokodyl z Nubii, którego latem roku 1856 Flaubert kazał wynieść ze swego pachnącego owocami drzewa melia, tytoniem i wodą kolońską gabinetu cudowności w Croisset nad Sekwaną, wynieść do ogrodu, żeby po bezprzykładnie długiej przerwie znów zobaczył, biedak, słońce. Jeśli coś jeszcze mogłoby się w gabinecie Flauberta zmieścić bez denerwowania krokodyla i zawstydzania japońskich masek, bez burzenia całej orientalnej cudowności pchlego gabinetu - to tylko Anna Polony.

No i, rzecz jasna, wszędzie tam - na stole, kominku, półkach, podłodze, skórze niedźwiedzia, parapetach i fotelach, bezlitośnie wszędzie - był papier. Kartki w każdej formie. Książki zamknięte i otwarte, fiszki, stronice, skoroszyty, teczki, notesy, stosy zapisane i czyste, kartony i strzępy, kwadraty i prostokąty. Kilogramy, dziesiątki kilogramów, stosy, kolumny, piramidy, labirynty, barykady, szeleszczące Sfinksy. Wszystkie papiery Flauberta, więc którejś nocy, na kolistym stole, w świetle dwóch lamp – leżały także te strony rękopisów, te dwa skatowane gęsim piórem prostokąty, których fotografie oglądam z okazji krągłej niczym brzuch pozłacanego Buddy, dwusetnej rocznicy urodzin twórcy "Pani Bovary". Pierwsza kartka to prolog "Czystego serca", druga pochodzi z nocy pracy nad sceną klątwy czarnego jelenia w "Legendzie o świętym Julianie Szpitalniku".

Praca? Te strony - ślady pracy eleganckiej? Tropy kulturalnego pisania o ideach wcześniej porządnie skonstruowanych i oryginalnych? Wyobraźcie sobie plecy bezwolnego nieszczęśnika, które igłą dekorował totalnie oszalały tatuażysta! Takie to są kartki! Zygzaki, skreślenia, szlaczki, plamy, fale wściekłości, kleksy rezygnacji, dopiski, strzałki, krzyżyki. Słowem – ciemne i nie do pojęcia struktury bezradności iście babilońskiej, mętne podobizny skrajnego niezadowolenia, pajęczynowe portrety językowego fiaska. Jak niewiele kresek im brakuje, aby się upodobniły do czarnych akwafort Piranesiego, do tych jego przepastnych kreskowanych "Więzień", pod których murami włóczą się bezsilne figurki ludzkie, nie większe od mrówek? Dwie kartki – dwie kroniki wciąż od nowa podejmowanych prób powiedzenia tego samego, lecz inaczej, czyli w ostateczności – powiedzenia czegoś innego niż poprzednim razem. Rękopisy-palimpsesty, gdzie spod poprawek wyzierają wcześniejsze poprawki, od spodu dziurawione jeszcze wcześniejszymi, które nakładają się na… Znów patrzę na dwa zdjęcia. Jeśli podmienić źródła, przestawić podpisy, jeśli słowa "Czyste serce" zamienić na "Legendę o świętym Julianie Szpitalniku", zaś "Legendę…" na "Serce…" – czy coś by to zmieniło? Nic! Idea "Legendy…" jest kompletnie różna od Idei "Serca…", lecz odmienność ta nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma, znaczenie miała - jedynie forma. Flaubert nocami zarzucał na ramiona skórę polarnego niedźwiedzia i swoim stentorowym głosem wył w ciemność nie dlatego, że nie znajdował oryginalnej, świeżej, odkrywczej idei, godnej sportretowania w powieści. Nie o treść szło. Wył z bezradności. Wył i katował gęsim piórem prostokąty papieru tylko dlatego, że nie mógł znaleźć słowa o odpowiedniej liczbie sylab, nie mógł usłyszeć jedynej intonacji ani celnego rytmu. Dobrze wiedział, że nihil novi sub sole, że mania ciągłego odkrywania w sztuce nowości, niebanalności, jest manią kretyńską. Pomijając w tym miejscu panią Bovary oraz inne widma – Flaubert dobrze wiedział, iż legenda o Julianie stara jest jak ludzkość i przez ludzkość opowiedziana była już milion razy, i wiedział, że istot tak jasnych jak służąca Félicité w "Czystym sercu", na półkach bibliotek świata całego spoczywa nieprzeliczona armia. Wył zatem nie z powodu braku oryginalności swoich idei. Wył z powodu braku własnej formy. I wył tak długo, tak bezlitośnie katował piórem papier, aż ją znajdował. Przygody Juliana i los Félicité nic nie znaczyły wobec losu i przygód słów samych, zdań jako takich i akapitów. Mówiąc dokładnie – przygody Juliana i los Félicité stawały się świeże, niepowtarzalne, kiedy Flaubert kończył budowanie własnej intonacji.

Dwa zdjęcia, dwa portrety czekania na czysty dźwięk. One pięknie uczą, którędy uciekać od kretyństwa maniakalnej oryginalności, od czcicieli – użyjmy zacnej metafory – czcicieli sztuki przemienionej w poradnik "Jak oryginalnie zakładać i nosić beret z antenką". I można przy zdjęciach tych kartkować wiele opowieści o Flaubercie, ale chyba dobrze jest sięgnąć najwyżej, po esej Marcela Prousta. Czy trzeba mówić, że w tekście tym nie ma ni słowa o Ideach, Przesłaniach, Filozofiach, Pouczeniach, ani o oryginalności tychże? Czy trzeba dodawać, iż wedle Prousta niepowtarzalność, prawdziwa niepowtarzalność Flauberta nie tkwi w niepowtarzalnym, rodzącym niesłychanie oryginalne idee stosunku Flauberta do świata, a jedynie w jego doskonale niepowtarzalnym słuchu gramatycznym? Gra spójników, tańce przydawek, podmiotów i orzeczeń, zapętlenia czasów, cała reszta tego u Flauberta falowania stylu, który Proust zwał Pięknem Gramatycznym bądź Wielkim Ruchomym Chodnikiem, przesuwającym się jednostajnie, monotonnie, posępnie, nieskończenie. Tu Proust szuka istoty i znajduje istotę. Rzecz jasna, skwaśniali czciciele poradników oryginalnego zakładania i noszenia beretu z antenką uznają Prousta za zniewieściałego idiotę, ale cóż z tym można począć akurat teraz, w roku dwusetnych urodzin Flauberta, i na dokładkę w roku premiery w Narodowym Starym Teatrze sztuki Marguerite Duras "Savannah Bay"? Nic nie da się zrobić. Z antenkowym beretem nikt jeszcze nie wygrał. Lepiej wsłuchać się w te Prousta słowa o Flaubercie, które równie dobrze można brać za dotknięcie sedna "Savannah Bay", bajki o… O tym za chwilę.

Całkiem nowym, osobistym użyciem czasu przeszłego dokonanego i niedokonanego, imiesłowu teraźniejszego, niektórych zaimków i przyimków odnowił nasze widzenie rzeczy.

Tak, stary niczym świat Julian Szpitalnik, a także służąca Félicité, wiekowa jak ludzka dobroduszność, dzięki Flauberta geniuszowi gramatycznemu przemieniają się na skatowanych gęsim piórem kartkach w Juliana i Félicité jakich świat nie widział i nie słyszał! A dzięki niepowtarzalnym przygodom słów i zdań Duras, które tworzą "Savannah Bay" - bezradność każdego wspominania, nieusuwalna i stara jak ludzkość, staje się bezradnością tą jedyną, bezradnością wyłącznie tu i teraz. Za sprawą finezji Anny Polony, grającej wielką starą aktorkę Madeleine, to Duras "tu i teraz" staje się "tu i teraz" Starego Teatru, kiedy pokazywana jest w nim sztuka "Savannah Bay" w reżyserii Józefa Opalskiego. Odwieczna, wciąż taka sama bezradność wspominania - staje się niepowtarzalną bezradnością Polony jako Madeleine. Tematem nie jest odległa śmierć młodej dziewczyny ani okoliczności śmierci, ani szukanie winnych, ani ból Madeleine. Nie jest nim też pamięć jako taka, ani nawet bezradność pamięci. Jedyny temat "Savannah Bay" to gramatyka bezradności wspominania, gramatyka niemożności powrotu, gramatyka fiaska odzyskania przeszłości choć na chwilę. Nie gramatyka powszechna, a tylko gramatyka Duras. I niepowtarzalna gramatyka aktorstwa Polony. Jedyne, co trzeba zrobić, to dobrze to usłyszeć. Ale jak czciciele beretów z antenką mają dobrze usłyszeć cokolwiek, skoro dla zadania szyku zwykli wciskać berety głęboko na uszy, więc wszystko, co słyszą, to płaski szmer giętej wiatrem antenki?

Gdyby Flaubert zmartwychwstał na swoje dwusetne urodziny – po przeczytaniu kilku analiz seansu "Savannah Bay" Duras i Opalskiego, westchnąłby: Co? Znów to samo? Ileż razy można to samo i tak samo?... Rzeczywiście, jak za jego czasów – znów kwaśność krytyczna. Teraz taka, że Duras to grafomanka, gdyż Ideą jej tekstu jest słaba pamięć! Też coś! Przecież my, wielcy analitycy, od zawsze dobrze wiemy, że pamięć jest słaba! Czyli – nic nowego Duras nie powiedziała! Czyli – banały, truizmy sadzi! Słowem – nic oryginalnego nie stworzyła!... W jednym z listów do George Sand Flaubert krzyczy: Czyż nowoczesna Krytyka nie porzuciła sztuki dla historii? Nikogo nie obchodzi wystawiana sztuka, ale wyłącznie idea, którą głosi. Sto czy pięćset razy, na różne sposoby i w listach nie tylko do Sand, wykrzykiwał tę pogardę dla piewców ideologii koniecznie oryginalnej? Sto czy pięćset razy wołał o powrót do sztuki w mówieniu o sztuce? I jak wiele razy, operując swym potężnym głosem, czytał w Croisset gościom własne opowieści, aby nie tylko ludzie zgromadzeni w gabinecie, lecz i ktoś na zewnątrz, choćby krytyk jakiś, zdjąwszy z głowy beret z antenką, usłyszał, dobrze usłyszał, o co w opowieści każdej tak naprawdę chodzi, o jaką oryginalność?

Myślę, że machnąłby Flaubert ręką na te pytania. Pojechałby do Krakowa na "Savannah Bay", a po sensie poczekałby pod teatrem na Polony. O, idzie! Przedstawiłby się i nie pytając o zgodę – wziąłby Polony pod pachę i ruszył na lotnisko. Nawet by nie pisnęła. Nie dziwota - być porwaną przez Flauberta to nie byle co! Samolot do Paryża, później pociąg do Croisset, na końcu dom nad Sekwaną, zmartwychwstały z Flaubertem. Gabinet cudownych pcheł. Gigantyczne oparcie krzesła, idealne dla jego potężnych pleców, dwie lampy z zielonymi abażurami, w blasku na okrągłym blacie strona rękopisu "Czułego serca" i strona rękopisu "Legendy o świętym Julianie Szpitalniku", za fotelem z zamarłą Polony - złocisty brzuch Buddy. Co dalej? Sztuka. To, co zawsze w tym miejscu. Ona mówiłaby gramatykę bezradności Madeleine, on zerkałby na dwa tatuaże swojej starej prozy. Wieczór majowy trwałby niespiesznie.