Cztery dni źródeł

Ostatnia aktualizacja: 15.07.2015 16:00
Za rok o tej samej porze zapewne pojawią się w Krakowie identyczni, albo podobni, i nie w liczbie aż takiej - lecz z pewnością wariaci. Dziwni ludzie o czerwonych nosach i zawsze szeroko otwartych oczach. I powtórzą się dni cztery.
Sprowadził Zoń klaunów ze wszystkich stron świata, klaunów wielkich i małych, legendarnych i tych, co dopiero raczkują, finezyjnych i przeciętnych, i rzekł do nich: Róbcie, co chcecie. I robili
Sprowadził Zoń klaunów ze wszystkich stron świata, klaunów wielkich i małych, legendarnych i tych, co dopiero raczkują, finezyjnych i przeciętnych, i rzekł do nich: „Róbcie, co chcecie!”. I robiliFoto: Hernán Piñera/flickr/CC

W czwartek Claire Ducreux - trochę mim, trochę tancerka, trochę kuglarz - zdawała się być przez pół godziny maleńka jak Urszula chwilę przed śmiercią w „Stu latach samotności”, powieści pełnej cudownych, bezwiednych klaunów i pamiętnych cyrkowych gagów. Jak choćby to wielkie prestidigitatorstwo proboszcza, który całkiem spokojnie lewitował po wypiciu kubka gorącej czekolady. Jak niepojęta mądrość krwi zabitego, ściśle przez los wyznaczonymi ścieżkami sunącej traktami Macondo, by w finale wpaść do rodzinnego domu świeżego trupa, do kuchni, gdzie na widok ruchliwej czerwonej nitki Urszula, która zamierzała właśnie wbić trzydzieści sześć jajek do ciasta, krzyknęła: „Matko Najświętsza!”. Jak deszcz żółtych kwiatków, które w noc śmierci Jose Arcadia Buendii grubą warstwą otuliły całe miasto tak, że o świcie trzeba było je zgarniać łopatami, by mógł przejść kondukt żałobny. Albo jak ostatnia wędrówka Pięknej Remedios, która do nieba wstąpiła w objęciach białych prześcieradeł, schnących na patio.

Tak, trwał czwartek, pierwszy dzień 28 Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie. Tak, w niemym, półgodzinnym seansie „Uśmiechy rozbitków”, pokazywanym za plecami fontanny na Placu Szczepańskim, tuż przy trumnie Starego Teatru, trzeszczącej od nadmiaru koszmarnie żywotnych trupków nowoczesności – Ducreux grała miejskiego trampa, próbującego zatańczyć z białą rzeźbą, przedstawiającą mężczyznę, z rękami w kieszeniach palta i opuszczoną głową wędrującego skądś dokądś. To wszystko, niewiele więcej. Grała samotność i zdawała się być maleńka niczym stuletnia Urszula, którą w powieści o samotności pochowano „w skrzyneczce niewiele większej od koszyka”. Zdawała się być mniejsza niż jest naprawdę – czyli wtedy, gdy nie gra. Ale tu nie chodzi o fizykę, wzrost. Chodzi o kruchość chwilową, co nie wiadomo, skąd się wzięła tak nagle, o delikatną iluzję ulotności, o figurę znikania. Tak jak w istocie nie czas, nie metrykę, nie wiek mam na myśli, gdy mówię, że Ducreux była też w grze swojej stara, o wiele starsza niż jest naprawdę – czyli wtedy, gdy nie gra. Jej tramp to nie była omszała babcia, kuśtykająca, garbata i kaszląca co krok, i sztucznej szczęki szukająca na ziemi po omacku, gdyż ślepa jest od lat. Nie. Jej tramp otulony kapotą, co wieki temu miała kolor dojrzałych oliwek, i w butach takich, że nic, tylko płakać - był pamięcią, przypomnieniem pajęczyny cudzych, odległych gestów. Był dalekim echem pląsania rąk innego trampa, pląsania jego rąk w przykrótkich rękawach żałośnie kusej marynareczki, nóg w butach monstrualnych, głowy w kapelutku dla lalek, ramion kruchych, bambusowej laseczki w dłoni prawie chłopięcej i tych wielkich, ciemnych, zawsze szeroko otwartych oczu, litościwie patrzących na świat. Wacław Niżyński mówił, że to największy tancerz świata. Chaplin. W niemej opowieści Ducreux, w tym delikatnym tańcu o samotności tuż przed zniknięciem, snuje się jego cień. Żeby go zobaczyć – wystarczyło przypomnieć sobie jego stare opowieści, „Brzdąca”, „Gorączkę złota” albo „Światła rampy” – film, który Jerzy Zoń, dyrektor Festiwalu, wyświetlił kilka godzin przed tańcem Ducreux. Jak w trzy pozostałe przedpołudnia – trzy inne filmowe dzieła: „Jo-jo” Pierre’a Étaixa, „Cyrk” Grigoria Aleksandrowa i, rzecz nieuchronna, „Klaunów” Federica Felliniego. Pokazał cztery stare opowieści, by przypomnieć gorzką melancholię artystów, którzy mają czerwone nosy i patrzą bez złudzeń.

Sprowadził Zoń klaunów ze wszystkich stron świata, klaunów wielkich i małych, legendarnych i tych, co dopiero raczkują, finezyjnych i przeciętnych, i rzekł do nich: „Róbcie, co chcecie!”. I robili. Przez dni cztery, w pięciu punktach Starego Miasta. Oczywiście - nie tylko oni. Była moc innych cudów, innych zdumień, w sumie aż 80, ponad osiemdziesiąt seansów ulicznych (i nie tylko ulicznych), czyli z grubsza po 20 na dzień każdy – ale sednem był tabun papuzich dziwolągów. Im Zoń zadedykował Festiwal.

Przypomniał ich nie wiedzieć jak bardzo starą dziwność. Przypomniał ciemny smutek pod śmiechami od ucha do ucha, albo pod twarzą jak kamień. Pod rechotem malowniczego grubasa, Leo Bassiego, co wrzeszczał na świat cały; pod białymi wargami tajemniczego K.K.K., który godzinami siedział na środku Rynku na tekturowej walizce i znad czerwonej piłki na swym nosie patrzył nieruchomo w dal siną; pod brązowym uśmiechem Aziza Guala, kolebiącego się od gagu do gagu; pod wieloma innymi szminkami, wreszcie pod obliczem Loco Brusci, pod jego nieruchoma twarzą, będącą dalekim echem kamienia twarzy niepowtarzalnego Bustera Keatona, który w „Światłach rampy” Chaplina znieruchomiał przy Chaplinie, tym starym klaunie, zmarłym za kulisami po występie pożegnalnym. Zmarłym jak ci wszyscy wyborni magicy śmiechu pozornie głupawego, o których Fellini tak świetnie pamięta w „Klaunach” – opowieści o znikaniu. Jak choćby legendarni bracia Fratellini.

Zabawne, lecz gdyby nie oni, nie pamięć o ich wybornych wygłupach, tuż po światowej prapremierze arcydzieła Samuela Becketta Jean Anouilh nie mógłby przecież uchwycić istoty „Czekając na Godota”, nie zdołałby zamknąć jej w tych kilku zawrotnych słowach: „Music-hallowy skecz ‘Myśli’ Pascala grany przez klaunów Fratellini”.

Nie chce być inaczej: przypominając artystów z czerwonymi nosami, Zoń otwiera furtki. Oto Beckett i jego w „Godocie...” czas zapełniający gagami kloszardzi, Vladimir i Estragon - wyskakują zabawnie i znienacka. Kto by pomyślał! Oto wyskakuje Fellini, cały Fellini, cała jego nieogarniona „cyrkowość”, jego niepodrabialne filmowe „klaunady”. Oto pułkownik Aureliano Buendia, bohater powieści o samotności, znów zawraca, czym odwleka własną śmierć na chwil kilka. Szedł wysiusiać się pod kasztan, kiedy usłyszał krzyk Santy Sofii de la Piedad: „Cyrk idzie!”. Zawrócił więc, wyszedł na ulicę, stanął w tłumie obserwującym kolorowy pochód, zobaczył cuda: złocistą kobietę na karku słonia, smutnego dromadera, niedźwiedzia w stroju Holenderki grającego łyżką na odwróconym rondlu i na końcu pochodu fruwających linoskoczków. U Zonia nie było aż tak, lecz jednak fruwały rowery, linoskoczkowie spacerowali nocą po niczym wysoko nad ziemią, Colombina i Arlekin pląsali miłosny taniec w połowie ściany Wieży Ratuszowej, a pod Kościołem Mariackim ktoś lewitował, całkiem jak proboszcz w Macondo, z tą tylko różnicą, że miast trzymać w dłoni kubek gorącej czekolady, trzymał wspartą na ziemi długą laskę. Ale wróćmy do pułkownika. Marquez jest dlań fantastycznie czuły: „Jeszcze raz spojrzał w twarz swojej żałosnej samotności, kiedy wszyscy przeszli i została tylko smuga światła na ulicy i powietrze pełne fruwających mrówek, i kilku gapiów spoglądających w przepaść niepewności.” A dalej – co? Nic. Marquez wie, że musi to skończyć, więc kończy to. Kończy żywot pułkownika tym gagiem doskonale dyskretnym.

„Wtedy poszedł pod kasztan, myśląc o cyrku, i siusiając próbował dalej myśleć o cyrku, ale już nie odnalazł wspomnienia. Wtulił głowę w ramiona, jak kurczak, i znieruchomiał z czołem opartym o pień kasztana. Rodzina nie wiedziała o niczym do następnego dnia, do jedenastej rano, kiedy Santa Sofia de la Piedad poszła wyrzucić śmieci na koniec podwórza i uwagę jej zwróciły kołujące sępy”.

To wszystko. O dwuznacznej sztuce cudowania na wysypanej trocinami arenie nie da się powiedzieć więcej niż Marquez powiedział gagiem śmierci pułkownika Aureliana Buendii, gagiem dyskretnym jak najświetniejsze numery Chaplina, i kruchym niby pajęczyna gestów pamiętliwej Ducreux, która w „Uśmiechu rozbitków” przywołuje taniec Chaplina. Pułkownik już nie żyje, ale to nie szkodzi. Pomiędzy początkiem „Stu lat samotności” a gagiem śmierci pułkownika jest kupa życia. Wystarczy zacząć czytać jeszcze raz. Tak jak wystarczyło trzy dni z rzędu przychodzić pod fontannę na Placu Szczepańskim, gdyż Ducreux trzy razy z rzędu zaczynała tam i kończyła swą niemą opowieść o miejskim trampie, co zapragnął tańczyć z białą rzeźbą. No i wystarczy poczekać. Za rok o tej samej porze zapewne pojawią się w Krakowie identyczni, albo podobni, i nie w liczbie aż takiej - lecz z pewnością wariaci. Dziwni ludzie o czerwonych nosach i zawsze szeroko otwartych oczach. I powtórzą się dni cztery.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR Kraków
Czytaj także

Jego Pinokio

Ostatnia aktualizacja: 14.04.2015 15:01
Dżeppetto i Pinokio – artysta i iluzja. Ocaleli. Opowieść się kończy. Wróżka zanuci pieśń odganiającą ciemności. Ale to za chwilę. Jest czas na bezradność. I wybrzmiewa bezradność. Artysta mówi do bezwładnej iluzji, trzymanej w ramionach: „Mój Pinokio...”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Klata: zespół Starego Teatru nie potrzebuje wroga

Ostatnia aktualizacja: 24.06.2015 11:00
- Nie ma już konfliktu z Krakowem. Dyrektor z nowym programem zawsze napotyka na opór części zespołu i publiczności. Reszta to medialna paranoja - ocenił Jan Klata 2,5 roku swojej dyrekcji w legendarnym teatrze.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Samuel Błazen

Ostatnia aktualizacja: 30.06.2015 15:15
Staną na środku: Błazen, Kent i Lear. Znieruchomieją na prostokącie kamieni, w wątłym, mrącym świetle. Wtedy Błazen powie kawałek innej opowieści Becketta – początek "Wtedy gdy". Te słowa gołe, każde z małej litery, te zdania bez przecinków i kropek, ten szelest.
rozwiń zwiń