Odkąd Netflix wyprodukował serial oparty na tych wydarzeniach, podcasty i inne materiały poświęcone temu tematowi ponownie przyciągnęły szeroką uwagę.
Mimo że minęło już ponad 30 lat od tej tragedii, to wiele pytań wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Jakie tajemnice udało się rozwikłać?
Monika Piorun, Polskie Radio dla Zagranicy: Stare przysłowie powtarzane często przez doświadczonych marynarzy mówi, że spokojne morze nie zrobi z nikogo dobrego żeglarza. Czego zatem możemy nauczyć się z historii zatonięcia promu Heweliusz, któremu poświęcił Pan swój reportaż?
Adam Zadworny: Z tego, co się zdarzyło, można wyciągnąć bardzo wiele wniosków.
W Polsce istnieje specjalna instytucja – Izba Morska, czyli taki quasi-sąd, nazywany przez prawników sądem inkwizycyjnym. Izba sama prowadzi śledztwo, a w oparciu o zebrane dowody wydaje orzeczenie w sprawie przyczyn katastrofy.
Mówię o tym dlatego, że to właśnie Izby Morskie – a w Polsce mamy dwie, w Szczecinie i w Gdyni – są uprawnione do wyciągania wniosków po takich tragediach. Mogą także wydawać zalecenia mające na celu minimalizowanie ryzyka podobnych zdarzeń w przyszłości.
W książce napisał Pan, że Heweliusz zatonął dwa razy – pierwszy raz na Bałtyku, a ponownie w morzu kłamstw. Podczas pracy nad publikacją bazował Pan m.in. na dokumentach z prokuratorskiego śledztwa. Dlaczego wokół tej historii powstało aż tyle konspiracyjnych teorii?
Zawsze, jeśli coś jest ukrywane – a w tym przypadku mówimy o państwie polskim i jego instytucjach, które od samego początku nie ujawniały całej prawdy o stanie technicznym promu – powstaje dobre podłoże do rozwoju różnych teorii spiskowych.
W imię wyższych celów – polskiej racji stanu, a dokładniej obrony polskiej bandery i państwowego armatora, czyli Polskich Linii Oceanicznych, który był właścicielem Heweliusza – pominięto informacje o wieloletnich zaniedbaniach, wypadkach i poważnych awariach promu – było ich aż 26. Żaden inny statek w Polsce nie miał ich tyle.
Sprawą Heweliusza zajmowała się komisja rządowa i resortowa powstała w ministerstwie żeglugi, prokuratura, Izby Morskie oraz Państwowa Inspekcja Pracy.
Według wersji przedstawionej przez komisję resortową, jedynym winowajcą katastrofy był huragan Junior – a takiego zjawiska, jak wiemy, nie da się postawić przed żadnym sądem. Potem były wyroki Izb Morskich, które znacząco się od siebie różniły.
Oryginalne zdjęcia promu Jan Śniadecki, który brał udział w akcji ratunkowej po katastrofie statku Jan Heweliusz 14 stycznia 1993 roku. Prom zatonął u wybrzeży niemieckiej wyspy Rugia podczas sztormu o sile przekraczającej 12 stopni w skali Beauforta w trakcie rejsu ze Świnoujścia do Ystadt w Szwecji (PAP/Jerzy Undro)
Na ile chaos panujący w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych, tuż po obaleniu reżimu komunistów, mógł przyczynić się do zatonięcia promu i ukrywania procederów związanych z jego eksploatacją?
Z chaosem – zwłaszcza informacyjnym – jako dziennikarze mieliśmy do czynienia od samego początku tej katastrofy. Trudno było ustalić nawet, ile osób w niej zginęło.
Można powiedzieć, że Heweliusz stał się istną metaforą państwa, które wówczas istniało. Od transformacji ustrojowej minęły trzy lata, a nie mieliśmy nawet podpisanych z sąsiednimi krajami umów o koordynacji akcji ratowniczych na morzu. To miało wpływ na to, co się działo na morzu 14 stycznia 1993 r.
Można powiedzieć, że wtedy prawie nic nie zadziałało i wszystko poszło nie tak, jak powinno – najgorzej, jak tylko można sobie wyobrazić. Na dodatek załoga nie spodziewała się huraganu, bo mieli prognozę meteo, z której wynikało, że czaka ich wiatr o sile 6–7 w skali Beauforta.
Zawinił też pośpiech. Zamiast płynąć tzw. trasą zimową wzdłuż niemieckiej wyspy Rugia, która dawałaby osłonę od wiatru, wybrano krótszą drogę, mieli opóźnienie, spieszyło im się i nie zamocowali do podłoża stojących na dolnym pokładzie tirów.
Prom Jan Heweliusz na archiwalnym zdjęciu z czerwca 1992 roku, siedem miesięcy przed zatonięciem 14 stycznia 1993 roku (PAP/Jerzy Undro)
Na jednym ze spotkań autorskich wspominał Pan, że Heweliusz miał również wady konstrukcyjne, a jego szkielet podwyższono celowo, aby pomieścił więcej tirów, dzięki czemu armator mógł więcej zarobić.
Marynarze nazywali go „pływającą trumną”. Jeden z kapitanów przyznał, że „ten prom nerwowo człowieka wykańcza”. Miał tu na myśli problemy ze sterownością i statecznością jednostki.
Eksperci zwracali mi uwagę, że wcześniej zbudowano prom Mikołaj Kopernik. Heweliusz, powstały trzy lata później, miał być jego bliźniaczym odpowiednikiem, ale był od niego wyższy o jeden pokład. Kapitanowie właśnie tym tłumaczyli problemy ze statecznością tej jednostki.
Kiedy zimą na Bałtyku wiało nieco mocniej, Heweliusz kiwał się na boki. Miał też szereg innych problemów technicznych. Jego piętą Achillesową był nieprawidłowo używany system antyprzechyłowy.
Tablica pamiątkowa upamiętniająca 20. rocznicę katastrofy, w której zginęło 55 osób. Na płycie widnieje cytat z wiersza polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej (PAP/Jerzy Undro)
Wśród hipotez dotyczących katastrofy pojawia się ignorowanie komunikatów pogodowych. Prom mógł nie być przystosowany do tak silnego sztormu, a zamiast wypłynąć o godzinie 21, moment wyruszenia w morze przesunięto na 23:30. W serialu zasugerowano, że wpłynęło na to polecenie jednej z ambasad dotyczące gości, którzy mieli znaleźć się na pokładzie.
Trzy dni przed planowanym rejsem Heweliusz uderzył w nabrzeże w szwedzkim porcie Ystad. Uszkodzeniu uległa wtedy furta rufowa, która od tej pory była nieszczelna.
13 stycznia 1993 roku trzyosobowa ekipa remontowa do późnego wieczora próbowała usunąć usterkę, ale nie udało się zlikwidować nieszczelności.
Z powodu przeciągających się prac prom wypłynął dwie i pół godziny później niż planowano.
Załodze śpieszyło się także dlatego, że na pokładzie mieli VIP-a. Bardzo ważną osobą była dyrektorka z biura armatora, która miała zaplanowane poranne spotkanie ze szwedzkimi kontrahentami.
Tragedia, do której doszło w nocy, nie miała jednej przyczyny – złożyło się na nią wiele czynników naraz.
Na promie Jan Heweliusz przewożono między innymi wagony towarowe oraz ciężarówki. Archiwalne zdjęcie z floty Polskiej Żeglugi Bałtyckiej z kursu na trasie Świnoujście - Ystadt (PAP/Jerzy Undro)
Katastrofa Heweliusza miała wymiar międzynarodowy i zyskała rozgłos w wielu krajach. Niemiecki tygodnik Der Spiegel w jednej z publikacji w 1993 roku sugerował, że na pokładzie mogło być sporo osób pochodzenia romskiego. W swoim reportażu dowodził Pan, że to fake news, ponieważ nigdy nie znaleziono żadnych dowodów, które mogłyby uwiarygodnić takie twierdzenie.
Tak jak wrak promu po latach został opleciony glonami i skorupiakami, tak i historia Heweliusza obrosła różnymi teoriami spiskowymi. Sugestia dotycząca innej liczby ofiar niż ta, którą oficjalnie podało państwo polskie, należy do największych mitów związanych z tym wypadkiem.
Ta teoria wynikała z faktu, że na początku lat dziewięćdziesiątych obywatele Rumunii – najczęściej romskiego pochodzenia – uciekali nielegalnie do Szwecji na pokładach polskich promów płynących ze Świnoujścia. Jest na to wiele dowodów.
Rozmawiałem z oficerami straży granicznej, którzy potwierdzali, że uciekinierzy zakradali się do wagonów kolejowych stojących na bocznicy przy świnoujskim porcie i jako nielegalni pasażerowie na gapę, tzw. „blindziarze”, docierali promami przewożącymi pociągi do Skandynawii.
Szwedzka prasa pisała o tym obszernie już w 1992 roku, jeszcze zanim doszło do katastrofy Heweliusza.
Po zatonięciu promu niemieccy dziennikarze znaleźli podstawy do uznania, że w feralną noc na polskim pokładzie mogło być więcej osób niż oficjalnie zgłoszono.
Moim zdaniem jest to jednak niemożliwe. Zanim prom przewrócił się do góry dnem, minęło około 40 minut – gdyby takie osoby rzeczywiście były na statku, próbowałyby się ratować, odnaleziono by przecież ich ciała. Nikt ich nie widział, nie znaleziono tez takich ciał.
Z drugiej strony warto zaznaczyć, że nikt nigdy nie dotarł do wagonów kolejowych, które wypadły z Heweliusza, kiedy dryfował odwrócony do góry dnem na Bałtyku.
Panu udało się za to natrafić na trop studentów z Berlina, którzy nie pojawili się na pokładzie Heweliusza, mimo że mieli wykupione bilety. Po tym, jak dowiedzieli się o wypadku, świętowali w akademiku, że los podarował im życie.
To jedna z niezwykłych historii związanych z tą tragedią. Można powiedzieć, że tych młodych ludzi paradoksalnie uratowała pogoda.
Kiedy z zachodu, z południowej części Wysp Brytyjskich, nadciągał huragan, w północnej Polsce panowała śnieżyca i gołoledź.
Studenci podróżowali z Niemiec dwoma samochodami, a panujące wówczas warunki atmosferyczne znacząco opóźniły ich dojazd do Świnoujścia, przez co nie zdążyli na prom.
Jedna z czterech osób, które wówczas nie wsiadły na pokład, potwierdziła mi, że gdy dowiedzieli się z mediów o tym, co się stało, przez kolejny dzień wznosili toasty za to, że przypadkiem udało im się uniknąć tragicznego losu pozostałych pasażerów.
Podczas katastrofy promu Jan Heweliusz zginęło 55 osób, w tym 35 pasażerów i 20 członków załogi (PAP/Jerzy Undro)
Heweliusz był takim polskim Titanikiem?
Na pewno to inna historia i inna skala – polski prom był dużo mniejszy – ale można dostrzec pewne analogie.
Na Titaniku najmniej zamożni pasażerowie, dla których zabrakło miejsca w szalupach, topili się lub zamarzali w lodowatej wodzie. Na polskim statku nie było w ogóle kombinezonów termicznych chroniących przed hipotermią, co również skazywało podróżnych na śmierć.
Ochmistrz promu Jan Heweliusz, pan Edward Kurpiel, podczas przesłuchania przed Izbą Morską w Szczecinie – relacjonowanego przez wiele zagranicznych mediów – zapytany przez sędziego Zdzisława Wunscha, jakie szanse na przeżycie mieli znajdujący się na pokładzie pasażerowie, odpowiedział jednym słowem: „żadne”.
Co roku w Świnoujściu oddaje się hołd ofiarom katastrofy promu Jan Heweliusz. Zdjęcie z tegorocznych uroczystości 14 stycznia 2025 (PAP/Jerzy Undro)
Gdyby Heweliusz był metaforą Polski tamtych czasów – kraju wypływającego z burzy komunizmu w niepewne wody wolności – czy, Pana zdaniem, nauczyliśmy się od tamtej pory lepiej pływać? Czy wciąż nosimy ten sam balast błędów, które kiedyś ściągnęły nas na dno?
Pod tym względem jestem optymistą. Katastrofy mogą zdarzyć się zawsze i nadal będą się zdarzały, ale gdyby podobna sytuacja miała miejsce dziś, uważam, że liczba ofiar byłaby znacznie mniejsza. Szczerze sądzę, że obecnie służby byłyby w stanie uratować większość osób znajdujących się na pokładzie.
Jesteśmy w Unii Europejskiej, mamy umowy, dysponujemy lepszymi środkami łączności. W 1993 roku było jednak zupełnie inaczej.
Próbując sobie przypomnieć Polskę sprzed trzydziestu lat, przychodzą mi na myśl słowa Lecha Wałęsy z noworocznego przemówienia.
Dwa tygodnie przed katastrofą Heweliusza prezydent powiedział, że jesteśmy państwem „w podróży do lepszego świata”. Jeden z komentatorów politycznych dodał, że jest to droga po wzburzonym morzu przemian. Myślę, że te słowa dobrze oddają ducha tamtej historii.
Oglądał Pan już serial, który Netflix sfabularyzował na podstawie tych wydarzeń?
Widziałem pierwsze dwa odcinki jeszcze podczas prapremiery w Filharmonii Szczecińskiej. Trzeba przyznać, że ekranizacja robi duże wrażenie już od pierwszych scen. Myślę, że to będzie hit.
Co prawda produkcja jest jedynie inspirowana prawdziwymi zdarzeniami, a język filmu jest zupełnie inny niż reportażu, bo np. zawiera wymyślone sceny i dialogi, postaci ulepione z kilku protoplastów, to ten film i przedstawiona w nim ówczesna Polska, są bardzo prawdziwe.
Adam Zadworny podczas odbierania międzynarodowej nagrody za jego działalność dziennikarską. Po lewej stronie okładka jego autorskiego reportażu wyjaśniającego tajemnice katastrofy promu Jan Heweliusz, a po prawej - plakat z serialu Netflixa, który sfabularyzował tę historię (OLIVER KILLIG/PAP/EPA/Netflix)
(mp)