Legia forever
14 kwietnia 1972 roku na warszawskim Targówku przyszedł na świat Wojciech Kowalczyk. Nigdy nie miał głowy do nauki. Ale za to cały czas poświęcał swojej ukochanej dyscyplinie sportu, piłce nożnej. Od rana do wieczora rywalizował z kolegami o miano najlepszego strzelca na podwórku. Najlepszy zawsze miał najlepiej. Tak zdobył sobie uznanie wśród rówieśników. Był zagorzałym kibicem Legii Warszawa. Robił wszystko aby zrealizować swoje największe marzenie. Zagrać w jej barwach. Jeszcze jako nastolatek wstąpił do stołecznej Olimpii. Później zasilił szeregi Poloneza. Tam został wypatrzony przez szkoleniowców zespołu z Łazienkowskiej 3. W wieku 18 lat trafił do Wojskowych.
- Całe swoje życie związałem z Legią. Jako dzieciak jeździłem na mecze wesołym autobusem 162. Siadałem na Żylecie i darłem mordę. A później z tymi samymi zawodnikami spotkałem się jako kolega z drużyny. Słyszałeś Kowalczyk, myślałeś – Legia - zauważył po latach bramkostrzelny napastnik.
Tak zrealizował swoje marzenie. Do dnia dzisiejszego jest uznawany za jedną z ikon czerwono biało zielonych.
Błyskotliwa kariera
Bardzo szybko zyskał przychylność kolegów z drużyny, mimo że nigdy nie owijał w bawełnę i zawsze walił prosto z mostu. Na boisku walczył do upadłego i to zjednało mu przychylność pozostałych zawodników. Jednak aby stać się pełnoprawnym członkiem drużyny musiał sam wywalczyć w niej miejsce. A przeciwników miał nie byle jakich. Reprezentant naszego kraju Roman Kosecki czy Krzysztof Iwanicki stanowili o sile napadu Legii. Ale Wojtek się nie poddawał. Jego geniusz rozkwitł w rozgrywkach europejskiego Pucharu Zdobywców Pucharów. Drużyna z Łazienkowskiej 3 trafiła w ćwierćfinale na renomowany włoski zespół UC Sampdoria Genua. Nikt nie dawał szans polskiemu klubowi. W pierwszym meczu padł wynik 1:0 dla Wojskowych, którzy byli gospodarzami. W rewanżu 20 marca 1991 roku Kowalczyk strzelił dwie bramki. Zawodnicy z Półwyspu Apenińskiego jedynie zdołali zremisować. Tym samym Legia awansowała do półfinału, w którym uległa angielskiemu Manchesterowi United. Ale o młodym snajperze z Polski dowiedział się cały stary kontynent. Natychmiast ustawili się w kolejce chętni na usługi napastnika. Jednak nikt nie przedstawił odpowiedniej propozycji. Natomiast Kowalczyk stał się bożyszczem kibiców. Przecież sam z nich się wywodził.
- Graliśmy w czasach, gdy jeszcze nie było Internetu. Do Polski docierały dopiero telefony komórkowe. Jaką ludzie wtedy mieli rozrywkę? Kino i może jakieś tam wydarzenia sportowe. Zdecydowanie więcej ludzi chodziło wtedy na mecze, poziom był lepszy. Ludzie nas chcieli oglądać - zaważył urodzony w Warszawie zawodnik.
Dopiero 3 lata później została zaakceptowana przez władze klubowe oferta hiszpańskiego Realu Betis z Sewilli. Za niecałe 2 miliony Euro przeniósł się na Półwysep Iberyjski. Jednak mimo, że występował tam przez 5 lat nie zrobił specjalnej kariery. Zagrał w 62 meczach, w których zdobył jedynie 14 goli. Później przeniósł się na jeden sezon do Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. W 2001 roku powrócił na moment do Legii. Zdobył z nią swój trzeci w karierze tytuł mistrza naszego kraju. Zakończył występy w Wojskowych na 151 pojedynkach. Zdobył dla ukochanego klubu 54 bramki. Zaraz po zakończeniu sezonu przeniósł się na Cypr. Tam w barwach Anorthosisu Famagusta a później APOEL-u Nikozja wywalczył dwa czempionatu tej wyspy. Od połowy 2004 roku nie był związany z żadnym klubem. Tym samym zakończył swoją zawodniczą karierę.
Igrzyska w Barcelonie
Gdy miał 19 lat zadebiutował w pierwszej reprezentacji. Ówczesny selekcjoner biało czerwonych Andrzej Strejlau zaprosił go na towarzyski mecz ze Szwecją. Zawody rozegrano w Gdyni. Kowalczyk pokazał się z jak najlepszej strony. Zdobył prowadzenie w 58 minucie pojedynku. Całe spotkanie zakończyło się naszym zwycięstwem 2:0. W tym samym czasie trener Janusz Wójcik przygotowywał drużynę olimpijską do występu na XXV igrzyskach w hiszpańskiej Barcelonie. Zainteresował się bramkostrzelnym napastnikiem. Legionista został powołany na ten turniej
- „Wujo” motywował nas, mówiąc, że jedziemy po złoto. Czuliśmy się mocni, wiedzieliśmy, że stać nas na wiele, bo drużyna przeszła przez eliminacje z samymi zwycięstwami, mając za rywali Turcję, Irlandię, a przede wszystkim Anglię. Wygrać taką grupę to była wielka sprawa (…) wierzyliśmy w sukces - wspominał Wojciech Kowalczyk.
Był podstawowym zawodnikiem naszego teamu. Jednak w meczach grupowych nie udało mu się trafić do siatki przeciwników. Uczynił to w ćwierćfinale z Katarem. Wygraliśmy 2:0 a wynik spotkania otworzył Legionista. W półfinałowej, zwycięskiej potyczce z Australią strzelił dwie bramki. Rozgromiliśmy reprezentację z Antypodów 6:1. Tak trafiliśmy do finału, gdzie czekał na nas gospodarz. Polak w 44 minucie pokonał bramkarza Hiszpanii. Do szatni schodziliśmy prowadząc 1:0. Jednak w drugiej połowie to przeciwnik dyktował warunki i ostatecznie pokonał nas 2:3. Tym samym Kowalczyk wyjechał z Barcelony ze srebrnym medalem olimpijskim. To ostatni taki sukces biało czerwonych po dzień dzisiejszy.
Później gracz Wojskowych występował ponownie w drużynie seniorskiej. Jednak nigdy nie udało mu się awansować na imprezę rangi mistrzowskiej. Rozegrał 39 spotkań, w których zdobył 11 goli.
Uważa siebie za gracza spełnionego
Każdy zawodnik po zakończeniu kariery kusi się na podsumowania. Zawsze coś można było zrobić lepiej lub gorzej. Jednak urodzony w Warszawie napastnik nie ma sobie zbyt wiele do zarzucenia.
- Gdybym miał inny charakter, mógłbym zaliczyć kilka odsiadek, tak jak moi kumple z osiedla. Albo mógłbym już leżeć w piachu. Kto wie. Osiągnąłem tyle, na ile zasłużyłem - podsumował Kowalczyk swoje 14 lat na krajowych i światowych boiskach.
W miarę upływu czasu coraz bardziej docenia to co go spotkało.
- Miałem barwną karierę i jeszcze barwniejsze życie - zauważył na łamach swojej biografii „Kowal prawdziwa historia”.
Źródła: przegladsportowy.pl, sport.onet.pl, natemat.pl, legia.net, polskieradio24.pl
AK