- Pozostały jeszcze trzy zawody  Pucharu Świata. Potem sezon się skończy i mam zamiar się zatrzymać -  powiedział Bjoerndalen, który już kilka miesięcy temu sygnalizował swoje  intencje. W kończących się w niedzielę igrzyskach w Soczi  wywalczył złoto w sprincie oraz sztafecie mieszanej, powiększając swój  dorobek do 13 medali: ośmiu złotych, czterech srebrnych i jednego  brązowego. Wyprzedził tym samym w klasyfikacji wszech czasów swojego  rodaka Bjoerna Daehliego, który w biegach narciarskich miał dorobek  8-4-0.
Relacja z 16. dnia igrzysk w Soczi >>>
- To uczucie, że zostałem mistrzem olimpijskim w wieku 40  lat, jest wyjątkowe. Miałem gęsią skórkę - przyznał 19-krotny złoty  medalista światowego czempionatu. Norweg jest także rekordzistą  pod względem liczby zwycięstw w zawodach Pucharu Świata w konkurencjach  narciarskich. 93 razy triumfował w biathlonie, a do tego raz w biegach.  Jego rezygnacja z dalszych występów oznacza, że nie uda mu się  powiększyć bilansu do stu.
"Głód zwycięstwa" Bjoerndalena sprawił, że norweskie media zaczęły go nazywać "Kanibalem". - Może  to nie jest najpiękniejsze słowo, ale uznaję je za komplement. Jestem  nienasycony, a każde zawody to kolejny zastrzyk adrenaliny -  skomentował. Bjoerndalen nie wie, czym zajmie się w przyszłości. - Na  razie nie będę się spieszył z decyzjami. Znalezienie nowej drogi w  życiu będzie bardzo trudne, ponieważ byłem zaangażowany w ten sport od  12. roku życia i tylko na tym się skupiałem. Trzeba podejść do tego  rozsądnie, a nie łapać się pierwszej okazji, która się nadarzy -  przyznał biathlonista.
PAP/mp