Grudzień 1970

Chodziliśmy we krwi

30.11.2011 13:26
Relacja Henryki Halman, pielęgniarki, matki Wiesława Kasprzyckiego.

"(…) Przed godziną 6 słyszymy strzały. Zbiegamy na dół do izby przyjęć. Zaczęli nam zwozić – to było coś okropnego – trupy. Zabici podczas wojny, wkraczanie Rosjan – to było nic. Chodziliśmy odtąd we krwi. Na II piętrze była sala operacyjna. Nikt się nie zastanawiał, nie czekał na wózek i nikt nie patrzył, czy to lekarz czy nie. Wszyscy wynosili rannych. Ale były takie przypadki, że dochodzimy do samochodu, otwieramy drzwi, a tu już trup leży. Nie zapomnę tego – jestem w izbie przyjęć – wprowadzają kilku stoczniowców… jeden bledziusieńki na twarzy, szczupły, niepozorny. Drugi barczysty blondyn trzyma się za szyję, z której krew mu leci. Dochodzę do tego krwawiącego, bo chcę mu opatrunek założyć i od razu przenieść na salę operacyjną – nie – on się odwraca oparty o mur i mówi: - "On ma dzieci, ja jestem sam. Mnie nic nie jest – jemu!". Ja chcę do niego podejść, zobaczyć, gdzie on ma coś krwawiącego, bo nic nie widziałam – a on mi się usunął – klap. Boże kochany. Ile takich osób, cośmy nieśli – do sal operacyjnych już nie wnosiliśmy, no bo już koniec. I tam w szpitalu pokotem tak leżeli. Ksiądz później przyszedł. Chodził ze stułą i wszystkich tam… przywieźli rannego z postrzałem w nerkę. Tę nerkę mu amputowano. Polecono opróżnić dla niego separatkę na chirurgii kobiecej. Zastanawialiśmy się, dlaczego tutaj. Okazało się, że jest to milicjant i że w ten sposób chcą go ochronić przed stoczniowcami. W ciągu dnia wpadła Służba Bezpieczeństwa i milicja. Krzyczeli – "My was s…syny zamordujemy! Wy buntowników ratujecie – ujawnić tych rannych". W obawie przed władzami, chcąc bronić tych ludzi, to my zmienialiśmy diagnozy. Tak, że później trudno było ustalić liczbę ofiar. Każde zejście śmiertelne musieliśmy podawać do sekretarza partii w szpitalu. Lekarze zmieniali rozpoznania przyczyny zgonu, żeby nie podawać, że po wypadkach grudniowych. Po północy z 17 na 18 przyjechali samochodami i część zmarłych zabierali do kostnicy. Naliczyliśmy tej jednej nocy około 40 zabranych osób. O godz. 2 w nocy zabrali też karetką tego rannego milicjanta. Było to niedługo po operacji. Uczynili to mimo naszego oburzenia – okropne. (…)"

(Źr. "Spotkania" nr 24, Lublin 1983)