Tybetański klasztor na wiele miesięcy stał się domem dla Tybetańczyków z Langtang. Po raz pierwszy przyjechałem tam w miesiąc po trzęsieniu. Był to wyjątkowo smutny dzień. Na środku klasztornego placu ułożona była mandala. Wokół modliły się setki osób, ale dla wielu były to modlitwy poprzez łzy. Tego dnia Tybetańczycy wspominali swoich krewnych, przyjaciół, sąsiadów, którzy na zawsze pozostali w górach.

Po kolejnym miesiącu Nepal bardzo powoli, ale zaczynał jednak podnosić się z gruzów. Po pierwszych tygodniach życia z dnia na dzień od świtu do nocy, coraz więcej moich rozmówców mówiło, że czas się podnieść. Czas planować co dalej. Czas odbudowywać. Choć wszystkie te słowa w trudnej nepalskiej rzeczywistości brzmią jak zaklęcia. Na początku upalnego lata ponownie stanąłem u bram Żółtego Monasteru. Z Langtang ewakuowano tu około 450 osób. W pomoc dla Tybetańczyków zaangażowało się wiele osób. Zapewniono im namioty i regularne posiłki.
Przysiadłem się do grupki kobiet, które przygotowywały się do chłodów zimy na 3500 metrów robiąc na drutach swetry, czapki i rękawice. Wiele z nich ze względu na trzęsienie po raz pierwszy w swoim życiu opuściło góry. W ich oczach, do smutku po stracie najbliższych teraz dołączyło cierpienie. Przeżyły kataklizm, ale w Katmandu czują się jak wyrzucone na brzeg przez silną falę ryby.
Kolejne miesiące bez gór okazały się być dla wielu trudną do zniesienia torturą, a moi rozmówcy z Langtang mówili wprost, że najbardziej brakuje im … wody i powietrza. Obok stały zgrzewki wody mineralnej, a w letni słoneczny dzień – wysoko nad nami błękit nieba znaczyły chmury. Ludziom z Langtang, którzy nie znali innego życia niż te wysoko w górach, dzień trzęsienia okazał się tylko początkiem ich tragedii. Jedna z moich rozmówczyń, która pod lawiną straciła męża, teraz nie cieszy się że przeżyła, bo jak mówi - życie bez powietrza, wody i chmur jest jak powolne umieranie.

Tomasz Sajewicz, Katmandu