Wiadomo, że szczególnie należy omijać „The Bone Yard”, „Cmentarzysko Kości”, które wypuszcza ze swojego terytorium ofiary z przetrąconymi kręgosłupami, popękanymi obojczykami czy połamanymi nogami. A mimo to monstrualne fale The Mavericks wciaż kuszą śmiałków...
W istnienie tego miejsca długo nikt nie chciał wierzyć. Opowieści kilku miejscowych, którzy zarzekali się, że niedaleko San Francisco można ujeżdżać wielometrowe fale, uważano za megalomańskie przechwałki. Środowisku surferskiemu opisy te wydawały się tak nierealne, że przez ponad dwie dekady nie zadano sobie nawet trudu, by sprawdzić prawdziwość opisów. Panowało powszechne przekonanie, że kalifornijskie wybrzeże Pacyfiku ma do zaoferowanie jedynie plaże z łagodnymi, średniej wielkości falami. Ot, taka surfingowa Rivera dla leniwych entuzjastów tego sportu.
Przez ponad dwie dekady, aż do początku lat 90-tych, The Mavericks, odwiedzała tylko garstka wtajemniczonych. Nie tylko surferzy, ale również żeglarze i rybacy, wyruszający na połowy dalekomorskie omijali ten rejon z daleka jako zbyt trudny do nawigowania. Dopiero w 1991 roku kilku weteranów pływania na desce dało się namówić na sesję w owym mitycznym miejscu. Wrócili rozentuzjazmowani. Kilka tygodni później zaczęli pojawiać się kolejni surferzy. I kolejni. Większość wypływała w ocean i wracała z przekonaniem, że tak olbrzymich fal nie są w stanie okiełznać. Tylko paru zuchwalców było w stanie poskromić morskie olbrzymy. Gruchnęła wieść o jedynym w swoim rodzaju obszarze, który bez kłopotu może konkurować z legendarnymi, surfowymi miejscami na Hawajach. Niedługo potem w niewielkiej Half Moon Bay, miejscowości, koło której kryły się The Mavericks, zaczęli zjeżdżać dziennikarze. Wybrzeże zaroiło się od gapiów, na wodzie pojawiły się motorówki i skutery, a nad wodą zaczęły krążyć helikoptery z ekipami filmowymi. The Mavericks przeżyło swoje medialne narodziny i chrzest bojowy.
Fale Mavericków nie należą do tych, które chętnie dałyby się podporządkować człowiekowi. Próbę ich zdobycia przyplacili życiem m.in. Sion Milosky i Mark Foo, legendarni surferzy z Hawajów, a także Jay Moriarty, młody, utalentowany surfer z pobliskiego Santa Cruz. Ciągle pojawiają się jednak nowi, których nie przeraża mroczna historia miejsca. Co roku organizowane są zawody, podczas których 24 najlepszych surferów z całego świata walczy o tytuł „Tytana Mavericks’ów”. Nigdy jednak nie wiadomo, kiedy dojdzie do współzawodnictwa, bo kilkumetrowe fale pojawiają się prawie wyłącznie zimą i jedynie przy sprzyjających warunkach. Organizatorzy śledzą więc mapy pogody, wypatrując sztormu, na tyle potężnego, że byłby w stanie wygenerować słynne, maverickowe olbrzymy i zapowiadają kolejną edycję turnieju z zaledwie kilkudobowym wyprzedzeniem. Czasami aura nie sprzyja i zawody trzeba odwołać. To The Mavericks dyktują warunki.
W Kalifornii surfing to niemalże sport stanowy. Na łagodniejszych, morskich grzywaczach bujają się już kilkuletnie dzieciaki. Uczniowie po zajęciach w szkole, przebierają się w pianki neoprenowe i biegną z deskami na ulubione plaże. Na poranne sesje umawiają się lokalni biznesmeni. Czekając na falę, omawiają interesy i prowadzą negocjacje. Prowadzone są lekcje surfingu dla niepełnosprawnych. Popularna jest joga „na desce”, hybrydowe połączenie jogicznych póz ze ślizganiem się na falach.
A w smażalniach ryb, gdzie można posilić się po wyjściu z wody, słychać klasyczne piosenki „surf rocka”, muzyki, którą w latach 60-tych zaczęli tworzyć muzykujący miłośnicy surfingu. Ze sztandarowym utworem tego gatunku, „Wipe Out”, zespołu Surfaris.
Z San Francisco, Magda Gacyk