Ciągłość marchewek

Ostatnia aktualizacja: 17.09.2014 18:12
Z czego skręcona jest nić, która w nowej Cricotece łączy trzy marchewki w sali nowoczesności z rzeczami i konceptami wypełniającymi salę Tadeusza Kantora? Z niedorzeczności?
Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora Cricoteka w nowej siedzibie przy ulicy Nadwiślańskiej na krakowskim Podgórzu
Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora Cricoteka w nowej siedzibie przy ulicy Nadwiślańskiej na krakowskim PodgórzuFoto: PAP/Jacek Bednarczyk

Każda zakochana pamięć przechowuje swoje magdalenki.
Julio Cortázar

Nie wiem, dlaczego przed maleńką makietą bardzo starej przestrzeni scenicznej „Powrotu Odysa” Tadeusza Kantora – 36x35x35,5 cm; szkło karton, drewno, akryl, plastik; na tyciej podłodze pokoiku pacynek lilipucia lufa armatnia i lilipucie koło od drabiniastego wozu, a w tylnej ściance niewiele większe od pocztowego znaczka okno z widokiem na lilipucią ciemność – nie wiem, dlaczego właśnie przed śladem-repliką kawałka odległej przeszłości przypomniała mi się naraz aleja, której w istocie nie ma, gdyż były i wciąż istnieją tylko słowa opowieści Julio Cortázara „Ciągłość parków”, tylko zdania, a w nich, jedynie w nich: aleja, topole, spokojny zmierzch, przerażone kroki na kamykach, bezgłośna klamka, ciepłe światło nad zielonym aksamitem i cała reszta dwóch światów, co się w napisanym przez Cortázara zmierzchu dokumentnie pomieszały.

Gdyby Cortázar żył, obchodziłby w tym roku setne urodziny, całkiem jak Kantor w przyszłym, gdyby nie przytrafił się 8 dzień grudnia 1990 roku, albo gdyby przypadki tamtego zimowego popołudnia ułożyły się łaskawiej, odwlekając koniec. Słowa Cortázara zlepiły się w „Ciągłość parków” w... Nie ważne. Istotne, że opowieść tę króciuteńką i hipnotyczną Zofia Chądzyńska obróciła w fenomenalną polszczyznę - w roku 1970. Od premiery seansu „Nadobnisie i koczkodany”, w których dokumentnie pomieszały się światy dwa, scena z szatnią, dzieliły wtedy Kantora aż trzy lata. Czy zdążył poznać „Ciągłość parków”?

„Zaczął czytać tę książkę parę dni przedtem”. Tym zdaniem Cortázar otwiera opowiastkę. Otóż, bohater, bogaty mężczyzna, miał kupę spraw do załatwienia w mieście, musiał porzucić lekturę tuż przed końcem książki, interesy wlokły się niemiłosiernie, przez dni kilka, lecz mężczyzna jest już wolny, już wraca do swego majątku na wsi. Zmierzch łagodny, żadnych już obowiązków, wolny wieczór, wolna noc. W gabinecie o wielkich oknach wychodzących na stary park – mężczyzna zasiada w ulubionym fotelu obitym zielonym aksamitem, zapala stojącą obok lampę i otwiera niedokończoną książkę. Jest cicho, spokojnie, bezpiecznie. Czyta ostatnie rozdziały. „Niemal perwersyjnie rozkoszował się świadomością, iż każda linia odrywa go od tego, co go otacza”, powiada Cortázar. Mężczyzna czyta z lubością. Oto napisana dziewczyna i napisany młodzieniec spotykają się w napisanych ciemnościach napisanego lasu. Drżą, szepczą, wtulają się w siebie. Czują zapach bliskiej wolności, szczęścia rychłego. Chłód sztyletu na piersi młodzieńca dławi czułości. Raz jeszcze recytują plan, raz jeszcze omawiają wszystkie detale, po czym – ona rusza ścieżką na północ, on w stronę przeciwną. Zatrzymuje się nagle, by spojrzeć na nią, niknącą w ciemnościach. Znów rusza. Cały jest i już do finału będzie swymi przerażonymi krokami. Skrada się. Wpierw - leśna ścieżka, miękka i kręta, później – kamyki alei pod starymi topolami. „Psy miały nie szczekać, i nie szczekały. Rządcy miało nie być, i nie było”. Dalej – trzy kamienne stopnie, wrota wejściowe, pierwsza bezgłośna klamka, sień. Dalej – salon błękitny, galeria, wreszcie wyłożone dywanem schody na piętro. I to już wszystko, prawie wszystko. Tak. Jeszcze tylko ostatnie bezgłośne klamki pod dłonią młodzieńca. Jeszcze tylko ostatnie słowa Cortázara, co są ostatnimi taktami czytanych przez mężczyznę stronic. „Na górze dwoje drzwi, w pierwszym pokoju nikogo, w drugim nikogo, potem drzwi do salonu – a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fotela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę”. Nic więcej, ani pół słowa. Tak kończy się „Ciągłość parków”.

Opadł sztylet? Opadł naprawdę? Ostrze rzeczywiście przeszło przez gardło mężczyzny pochylonego nad słowami ułożonymi w portret zmyślonej zbrodni? Finał czytanej książki okazał się realnym końcem realnego życia zaczytanego mężczyzny? Ostatnia kropka na kartce była ostatnim oddechem nad kartką? A ci, ta napisana dziewczyna i napisany młodzieniec, co śmierć mężczyzny lubiącego czytać tak bezlitośnie zaplanowali – naprawdę żyli później długo i szczęśliwie, gdyż już na zawsze wolni? Wszystko to bez znaczenia. Nie bez znaczenia jest tylko to iście kantorowskie zawieszenie, ta niepewność, która się ujawnia w finale, to nieuchwytne pomieszanie dwóch światów – realności z iluzją, rzeczywistej prawdy czytania ze sztuczną prawdą czytanej fabuły, jawy i snu – to w sumie bez końca, bez początku kolebanie się na krawędzi pomiędzy żywymi a widmami, pomiędzy jakimkolwiek sensualnym widokiem a zawsze mgielną pamięcią. Czy w seansach Kantora istniały momenty bez tego kolebania, błąkania się, bez tej krawędzi? Czy istniały momenty banalnej jasności, że tu oto wyłącznie iluzję mamy, a tu – realność wyłącznie?

Nie wiem, dlaczego „Ciągłość parków” wróciła do mnie akurat przy miniaturze pokoju z okupacyjnego „Powrotu Odysa”. W świetnych, kolosalnych niczym balowe komnaty przestrzeniach nowej Cricoteki - mogła się obudzić przy każdej z ustawionych na dnie chłodnej pustki rzeczy, które zostały po scenicznych Kantora snach na jawie. Przy scenograficznych szkicach do „Cyrku”, przy dzieciach w wózku na śmieci, co jest echem seansu „W małym dworku”, przy porażającej Maszynie Aneantyzacyjnej z „Wariata i zakonnicy”, przy wannie z manekinem niewiasty („Kurka Wodna”), przy Szatni z „Nadobniś i koczkodanów”, przy zaludnionych manekinami dzieci ławkach szkolnych z „Umarłej klasy”, przy Krzyżu z „Wielopola, Wielopola” - z tej pantomimy czasu przeszłego dokonanego, podczas oglądania której „Ciągłość parków” pierwszy raz mi się przypomniała tak intensywnie, przy Wózeczku-drezynce i Zlewie z „Niech sczezną artyści”, przy Trąbie Sądu Ostatecznego, co w „Gdzie są niegdysiejsze śniegi” wieściła nadejście zawrotnej chwili, kiedy wszystko się na amen wyjaśni, wreszcie przy domku, tej na głucho zamkniętej szkółce wiejskiej, do wnętrza której, by ciemną tablicę i samotną ławkę z manekinem ucznia zobaczyć, można spozierać przez brudne szyby, całkiem jak Kantor spozierał ponoć kiedyś, lecz przez inne okno, do wnętrza innej szkolnej pustki, i zobaczył tam „Umarłą klasę”. Tak, przy każdym z tych dotykalnych śladów mogła wrócić Cortázara opowieść o nicujących się wzajem światach i czasach. Mogła, bo rzeczy z seansów Kantora wciąż jednak coś mruczą.

Nie wiem, czy ci, którzy nie mieli szczęścia widzieć na żywo teatru Cricot 2, słyszą coś, gdy patrzą dziś na łupiny Cricot 2, lecz mam pewność, że tym, co szczęście to mieli – rzeczy Kantora wmrukują coś w uszy niechybnie, bądź każdemu z tych szczęśliwców z osobna pozwalają mruczeć jakieś jego własne, samotne opowieści. Nie inaczej. Przypominają się stare gesty, niegdysiejsze dźwięki i kolory zawsze szare, i wracają zamierzchłe skoki serca, być może nieudolnie, mętnie, lecz wracają jednak. Tydzień temu lękałem się w tym miejscy, czy łupiny Cricot 2 nie zamilkną w nowych, świetnych, pachnących świeżą farbą, błyszczących i rozświetlonych jasnym, doskonałym światłem przestrzeniach. Niepotrzebnie. Opowieści Kantora zbyt dojmujące były, by to, co z nich zostało, mogło dziś jedynie milczeć. Ale zostawiam to, zostawiam, gdyż jest inny problem, nie mały. Jest otóż w nowej Cricotece komnata druga, a w niej – dzieła nowoczesności, dzieła współczesnej awangardy wszelkiej maści, dzieła, jeśli dobrze rozumiem, co są lub być mają kontynuacją albo odpowiedzią na sztukę i wszelkie artystyczne koncepty Kantora. Wszedłem tam, obejrzałem. Zdechła „Ciągłość parków”, padła jak na pstryknięcie. Zdechł wszelki mruk. Było tylko to, co w sali tej tkwi - sprzęty nieuleczalnie głuchonieme, których nie mam siły wyliczać. Też obrazy, a wśród nich - marchewki. Dokładnie – trzy.

Trzy w rządku wiszące portrety trzech marchewek, a każda marchewka na tle białym i każda w marchewkowym kolorze. Skrajne bulwy – bez naci, środkowa - z naci resztką. Marchewka po lewej posiada bruzdę, marchewka środkowa cała jest w gruzłach, prawa marchewka zaś jest marna jak topniejący sopel. No i co ja mam zrobić z tymi marchewkami? Inaczej – niby na czym polega tutaj ciągłość idei? Z czego skręcona jest nić, która w nowej Cricotece łączy trzy marchewki w sali nowoczesności z rzeczami i konceptami wypełniającymi salę Tadeusza Kantora? Z niedorzeczności? Jeszcze inaczej, mnie na bok odstawiając, zapytam. Jak potężnie musi profesjonalny znawca sztuki nowoczesnej mózg własny wygiąć, na jakiej maszynie do rozciągania go rozciągnąć, w jakiej misce jaką pałą tłuc i jakie prezenty mu obiecywać musi namiętnie, by mózg na paranoję się zdecydował i sklecił doskonale absurdalną, godną kabaretowego festiwalu PAKA kładkę, po której naiwny zjadacz sztuki współczesnej przeleźć mógł będzie, dajmy na to – od trzech portretów marchewek, do parasoli Kantora? Słowem, ile kosztować może ta oto kaskada chwytliwych trocin intelektualnych?

Marchewka, trzy marchewki, trzy marchewki koloru marchewkowego na białym tle, parasol, wszystkie parasole, parasole Kantora, wszystkie parasole przez Kantora do płócien przytwierdzane w przeróżnych pozach, trzy marchewki na ścianie, las parasoli na ścianie, zwijająca się i rozwijająca Kantora przestrzeń parasolowata, nie rozwijające się marchewki na białych prostokątach, radość parasoli, smutek marchewek pozbawionych przestrzeni marchewkowatej, od radości do smutku tylko skok wyobraźni, marchewka i parasol, parasol i marchewka, marchewka to parasol zwinięty, parasol rozwinięty to marchewka marząca o rozwinięciu, marchewka jest parasolem, parasol jest marchewką, sałatka z parasola jest możliwa, marchewka, parasol, ciągłość, ciągłość, marchewka, ciągłość, parasol, ciągłość, ciągłość, tak, tak, jeszcze raz tak, ciągłość istnieje, istnieje marchewkosol...

Nie wiem, ile kosztować może praca takiego prof. Pudziana nowoczesności, który na planecie sztuki współczesnej chętnie i bezproblemowo łączy na siłę absolutnie cokolwiek z absolutnie czymkolwiek, najchętniej zaś - wszystko ze wszystkim. Nie wiem tego i wiedzieć raczej nie chcę. Lepiej nie wiedzieć, lepiej już kończyć. Skończę więc. A że po kaskadzie powyższej inaczej się nie da - skończę prawie tak, jak swoją opowieść o nieogarnionych tajemnicach kosmosu, zwanego światem, lata temu zakończył wielki tropiciel paranoi wszelkiej, głównie paranoi awangardy tandetnej.

Na obiad była marchewka z groszkiem.


Paweł Głowacki