Arytmetyka pokory

Ostatnia aktualizacja: 22.04.2015 16:45
Za przestawienie słów – czterdzieści przysiadów. Za dopisanie czegoś od siebie – do rana klęczenie na grochu w kącie i trzymanie wysoko nad głową wielkiego kartonu z autorefleksją: „Jestem młodszy oraz głupszy. Zapamiętać. Nie zapomnieć. Amen.”
Mnich w skryptorium
Mnich w skryptoriumFoto: Wikipedia/domena publiczna

Ile czasu mu zajęło kreślenie pierwszej litery starej opowieści? „Chłopi” Władysława Stanisława Reymonta liczą sobie – nie bawmy się w detale – stron z grubsza 600. I nie ma większego znaczenia garść tygodni w tę lub drugą stronę: 8 lat to jest dni 2920. Niech będzie 2900. Czyli, wciąż mniej więcej, wypada strona na 5 dni. Ile linijek druku na stronie się mieści? Powiedzmy - 30. To daje 6 linijek na dzień. Na dzień nie cały, bo ileż można siedzieć za stołem i w migotliwym, łagodnym blasku świeczki gęsim piórem wodzić z lewej na prawą po białej kartce, co trzy litery maczając pióro w kałamarzu z czernią? 6 godzin? To góra, bo przecież żyć też trzeba, albo przynajmniej pozorować życie. Czyli – linijka na godzinę? Nie chce być inaczej. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – tak w pierwszym wersie „Chłopów” każe Reymont rzec starej Agacie do księdza na przywitanie księdza i dnia jesiennego. 34 litery. Ostatnia rachuba wedle reguły „mniej więcej”: godzina, czyli 60 minut dzielone przez 30 daje 2. 2 minuty. 2 minuty na literę każdą. 2 minuty na przepisanie dużego N. Ogrom 120 sekund na postawienie 3 kresek, w tym jedną ukośnie. Słowem, 40 sekund, tak, 40 sekund – tyle w 1982 roku zajęło Tadeuszowi Modrzejewskiemu powtórzenie pierwszej kreski pierwszej litery starej opowieści. Wspomina dziś, że nad ranem przyśnił mu się wtedy Reymont. Wielki pisarz był w tym rojeniu krawcem nad krawcami, on zaś – szarym rzemieślnikiem, tkaczem bez spektakularnych właściwości. To wszystko. Po przebudzeniu położył kartkę na blacie, naostrzył pióro, odkorkował kałamarz. 40 sekund, kolosalne 40 sekund – tyle trwała pierwsza, pionowa wędrówka gęsiego pióra, pierwszy chrobot na bieli w chybotliwym, żółtym świetle. Taka jest arytmetyka spokojnej pokory.

Od 33 lat Modrzejewski przepisuje stare opowieści. Ponoć czyni to tak jak u Eco mnisi w skryptorium średniowiecznego klasztoru, czyli nic, tylko blat, gęsie pióro, kartka, kałamarz i świeca. Jak mnisi u Eco, jak książę Myszkin u Dostojewskiego, jak u Flauberta cudowni idioci Bouvard i Pécuchet, albo jak w opowiadaniu Melville’a samotny Bartleby, który łaszącemu się doń światu odpowiadał zawsze jednako: „Wolałbym nie”, jak oni i tylu innych – Modrzejewski jest kopistą. Z tą tylko różnicą, że istnieje naprawdę. Na progu XXI stulecia, w centrum cudownej cywilizacji, w środku Europy, w sporym mieście na południu sunącego ku świetlanej przyszłości kraju, w Bielsku-Białej. Istnieje i przepisuje, co kiedyś ktoś napisał. Nie wtrąca się, nie poprawia, nie dopisuje, nie przestawia, nie polepsza, nie przedrzeźnia, do żadnej tezy nie nagina, nie filozofuje na marginesach. On tylko mozolnie powtarza, co kocha, by nie zapomnieć. Powtarza samemu sobie. Tworzy rękodzieła, w istocie – doskonałe kalki. Na fotograficznym portrecie Modrzejewskiego widać tylko czoło, oczy i pół nosa. Resztę zasłania jeden z jego rękopisów. Otwarty – wygląda niczym otwarty kodeks średniowieczny: litery jak płaskorzeźby i zachwycający inicjał na progu pierwszej linijki. Możliwe, że jest to początek „Chłopów”. Kopiował to dzieło lat 8. Później chrobot powtarzał litery powieści Kraszewskiego, tomów Sienkiewicza i wersów wiadomego poematu Mickiewicza. I chyba zawsze Modrzejewski czuł to samo. Że przez 6 godzin nie ma lęku. Że niczego nie ma. Zaczyna kopiować – i znika rzeczywistość. Wpierw kamienica po drugiej stronie ulicy, później kiosk z gazetami, z których każda będzie jutro trupem, wreszcie okno i wszystkie rzeczy w pokoju - zwłaszcza telewizor dymiący od nadmiaru spraw palących – pokoju, w którym siedzi za stołem i kopiuje własnoręcznie. To jest stara sztuczka literatury wielkiej. Że zmienia świat w brak świata. Na tym polega lektura istotna.
Tak, od 33 lat, zawsze gdy zasiada, by przepisywać, Modrzejewski czuje, że przez najbliższe 6 godzin nie będzie niczego, gdyż będzie tylko on, krąg żółtego światła i cudze słowa. Cudze słowa, powtórzone jego ręką. Cudza opowieść, nietknięta cudza opowieść, lecz zrobiona z linii, które są tylko jego liniami. Na tym polega lektura istotna, której najwyższą formą jest kalkowanie tego, co czytane. Na tym też polega teatr istotny. Do starej, cudzej opowieści dodać siebie całego, lecz tylko w naturze kresek, które powtarzają starą, cudzą opowieść. I tu zaczyna się mój sen, co jest odpowiedzią na sen Modrzejewskiego, tyle że mój się nie ziści.

Na wydziale Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST nowy przedmiot wprowadzono. Kopiowanie. Profesorem został Modrzejewski. Klasa – postna. Studenci – kolejna Strzępka, nowy Zadara, następny Klata i dwudziestu innych, porównywalnie uzdolnionych – przy pulpitach. Na stojąco, rzecz jasna, na stojąco i na bosaka, żeby im się w główkach nie poprzewracało. W habitach franciszkańskich, z kornie pochylonymi czołami, grzecznie maczając gęsie pióra w kałamarzach w kształcie głowy Konrada Swinarskiego – przepisują dzieła Sofoklesa, Moliera, Szekspira, Mickiewicza, Czechowa i Gogola. Jak który pomyli literę – profesor Modrzejewski bije linijką po łapach. Za przestawienie słów – czterdzieści przysiadów. Za dopisanie czegoś od siebie – do rana klęczenie na grochu w kącie i trzymanie wysoko nad głową wielkiego kartonu z autorefleksją: „Jestem młodszy oraz głupszy. Zapamiętać. Nie zapomnieć. Amen.”  

bch