Aktorka

Ostatnia aktualizacja: 01.06.2018 15:03
6 sekund to nie jest dużo. Nie. Lecz siedem lat tłustych zawsze zaczyna się od 6 sekund tłustych, a dalej, po sekundach, idzie tłusta godzina plus kwadrans tłusty. Od rzemyczka, do koniczka – to odwieczna zasada. Nigdy odwrotnie.
Plakat spektaklu 6 sekund
Plakat spektaklu "6 sekund"Foto: materiały prom./Teatr Loch Camelot

     Któregoś dnia, wedle starego nawyku - wieczorem oczywiście, po wielu latach wieczornego powtarzania cudzych zmyśleń – wybrała zmyślenie własne. Z rozpaczy? Z lęku uparcie pęczniejącego dzień po dniu na twardniejącej obojętności świata? Aby pożegnać się z widzami łabędzim śpiewem bardzo od serca? Albo desperacko zawalczyć z losem o odwrócenie karty, o siedem lat tłustych, jak w zupełnie innej opowieści, sztuce Tankreda Dorsta "Ja, Feuerbach", po siedmiu latach trupio chudych zawalczył z losem jej kolega po fachu, jej brat w zawodowym pechu, aktor Feuerbach?

     W istocie - nie miała wyboru. Jeśli pragnęła raz jeszcze powąchać granie, wcielanie się w obce postacie, jeśli pragnęła raz jeszcze być kimś innym przez godzinę, dwie, trzy, lub choćby tylko przez 6 sekund, a przecież pragnęła – musiała wybrać siebie, pierwszy raz w życiu, bo tylko ona jej została. Jej dla niej przeznaczone słowa o niej samej, jej opowieść, snuta dla niej jedynie, jej spowiedź szeptana w ucho jej własne. Jak długo teatry nie zapraszały do wzięcia udziału w tym lub tamtym seansie, film milczał, a redaktorzy telewizji i radia trzymali wobec niej palce na swych ustach? Siedem lat? Aż tyle? Gdyby tedy nie sięgnęła po zmyślenie własne, pozostałoby jej tylko milczenie, bycie przeszłością, blaknącą pamięcią o pustym po niej krześle na scenie. Ale powiedziała sobie: "Nie, jeszcze nie teraz!". Tak lub podobnie. I podniosła głowę. Któregoś dnia. Jak zwykle wieczorem.

     Tak zaczyna się seans "6 sekund", przez Beatę Malczewską napisany i przez Pawła Szumca w krakowskim Teatrze Loch Camelot wyreżyserowany monodram. Aktorka, która nie miała wyboru, podnosi głowę. Zaraz zacznie snuć własne o sobie zmyślenie. Ufa, że tak odwróci ciemną kartę, rozmiękczy obojętność świata. Ufa, że godzinę, może trzy godziny po ostatnim słowie jej opowieści – dzwonek telefonu śpiewać zacznie cudnie, bez końca. Beata Malczewska, siedząc na krześle na środku niewielkiej, doskonale pustej sceny, punkt 18.00 zaczyna niespiesznie unosić głowę. Za niewielką chwilę poda pierwsze słowa. Swoje słowa. Jako Aktorka, grana przez Malczewską, i jako Malczewska, która gra Aktorkę, która ku chwale Proteusza odegra wszystkie figury, które zmyśliła dla niej Malczewska, grająca Aktorkę po pięćdziesiątce, która...

     Aktorka i Malczewska, Malczewska i Aktorka. Dwie w jednej. Ten zawsze niepokojący pląs iluzji z realnością, ten zawsze umykający ostatecznym definicjom centaur teatralny: pół-postać zmyślona, pół-prawdziwy człowiek. Ciemnym, bursztynowym altem Aktorka snuje niestworzone, bądź prawdziwe historie, to najzupełniej obojętne. Jest swą córką, skrzeczącą i zbuntowaną, i jest swą stateczną, arystokratycznie mruczącą matką. Odgrywa cały kurs tańca dla pań: wszystkie kursantki, znudzoną pląsami córkę, dziwnie rozluźnioną matkę oraz instruktora, który ma szczerze miękkie nadgarstki i z miękkością nadgarstków urokliwie harmonizujący tembr w gardle swoim, przepraszam, nie w gardle, a w szyjce alabastrowej, godnej pędzla Modiglianiego. Będzie też figurami aktorskimi zaludniającymi korytarz wytwórni filmowej, gdzie trwa casting do ról w wielkim filmie szekspirowskim i do reklamy kostek magii, będzie też zblazowaną asystentką reżysera, a także samym skretyniałym reżyserem – fachowcem od aktorskiego kreowania przed kamerą uroków i mocy kostki magii. Zagra wściekłość na lokówkę, która włosów nie uporządkuje, lecz w kuriozalny kołtun je obróci, zagra też strach swojej jamy ustnej, gdyż specjalna maść do wybielania zębów okaże się być klejem zdzierającym szkliwo. Słowem, zagra wszystko, na co ją stać. Bo tylko tak można rozmiękczyć obojętność świata. I wszystko zagra – niczego, poza samą sobą, nie mając do pomocy.

     Żadnych kostiumów metafizycznych, żadnych niepojętych dekoracji, żadnych szalejących atrakcji świetlnych, pomijając kilka taktów tanecznej muzyki – żadnych koturnowych nut w tle. Nic nie ma na scenie. Trzy krzesła o kształtach bez znaczenia, neutralnych, z tyłu jasny ekran, dyskretne światło. To wszystko. Pustka. W pustce – Aktorka i słowa. To znaczy – teatr czysty. Kwintesencja teatru. Szumiec zwraca Aktorkę teatrowi, gdyż odcina ją od niepoczytalnie papuziej teatralności dzisiejszej, zupełnie bez sensu rozkwitającej wszędzie, na scenie prawie każdej. Szumiec zostawia Malczewskiej to, co wystarcza, co zawsze wystarcza, by stał się na scenie teatr czysty. Ją samą w ciemnym ubiorze i własną jej spowiedź, która jest spowiedzią Aktorki, która...

     Aktorka-Malczewska, Malczewska-Aktorka, może Malczewska-Malczewska, może Aktorka-Aktorka. Przez godzinę i kwadrans centaur ten jest niczym wytrawny cyrkowy żongler, bawiący siebie i nas nastrojami. Radosny i smętny, nerwowy i łagodny, szyderczy i liryczny. Jest migotliwy, lecz migotliwość ta nie dławi cierpkiej melancholii, snującej się po dnie opowieści, zwłaszcza zaś falującej tam małej, nieustępliwej nostalgii. Nade wszystko bowiem centaur – tęskni. Aktorka marzy, by powtórzyło się, co przecież kiedyś było, by powtórzyło się i trwało, jeśli nie przez siedem lat tłustych, to przynajmniej przez żałośnie wątłą chwilę.

     Walcząc z losem o odwrócenie ciemnej karty, Feuerbach - Aktorki kolega po fachu, jej w zawodowym pechu brat – na pomoc przywołuje teksty kolosalne, wiekopomne. Recytuje w starowłoskim narzeczu fragmenty "Kwiatków Świętego Franciszka" i jak bombami ciska dostojnymi frazami "Jerozolimy wyzwolonej" Tassa. Aktorka jest skromniejsza. Ona dwa, może trzy razy przywołuje niczym refren, bądź mantrę taktownej małości, zmieniony przez siebie fragment puchowej sztuczki Rostanda "Cyrano de Bergerac", sparafrazowaną wymianę zdań hrabiego de Guiche i Cyrana. Malczewska dwa, może trzy razy pyta: "Czy pamięta pan jak Don Kichote walczył z wiatrakami? No i co, spadał w błoto?", i dwa, może trzy razy odpowiada: "Tak, lecz przez 6 sekund był między gwiazdami". 6 sekund to nie jest dużo. Nie. Lecz siedem lat tłustych zawsze zaczyna się od 6 sekund tłustych, a dalej, po sekundach, idzie tłusta godzina plus kwadrans tłusty. Od rzemyczka, do koniczka – to odwieczna zasada. Nigdy odwrotnie.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki