Staruszka w białym czepku

Ostatnia aktualizacja: 03.05.2019 14:31
Układaj więc bajkę swoją. Nowicki wystawę stworzył po to w istocie, by mnożyły się ścieżki. Dał sporą garść pretekstów do snucia tekstów.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: shutterstock.com

HAMLET: Widzisz ten obłok? Ten w kształcie jakby wielbłąda?

POLONIUSZ: Jak mi Bóg miły, istotnie coś jakby wielbłąd.

HAMLET: Mnie się wydaje podobny do łasicy.

POLONIUSZ: Grzbiet ma wygięty jak łasica.

HAMLET: Albo do wieloryba.

POLONIUSZ: Zupełny wieloryb.

                                William Szekspir "Hamlet"


Urszula? Matko Święta! Urszula Iguaran, żona tego fantastycznego szaleńca, który zwał się Jose Arcadio Buendia i pośród wielu niepoczytalnych planów, z których każdy zakończył się fiaskiem, miał też plan sfotografowania samego Pana Boga? To naprawdę pani?...

Gdybym nie poprawił okularów, by przepisać ostatnie zdanie Wojciecha Nowickiego, nie zdumiałbym się tą niepojętą, nagłą wizytą. Siwa staruszka w ciemnych szatach i białym czepku pozostałaby daleko w fotograficznych zaświatach, gdzie nie widać nic. Może stuletnia, niewiele większa od niegdysiejszych, majestatycznych znaczków pocztowych, oprawiona cudnie w ramki już prawie czarne, przykryta szybką i na krawędziach tracąca połysk na rzecz rdzawego cienia – prostokątna srebrzysta płytka wciąż byłaby pusta, niema, ślepa, niezamieszkała. Lecz poprawiłem okulary.

„Kiedy zacznie się ją objaśniać, mnożą się ścieżki”. Tak Nowicki zamyka ostatni z 10 tycich esejów-impresji, w Strzelnicy - jednym z ekspozycyjnych miejsc krakowskiego Muzeum Fotografii –  wiszących pomiędzy zdjęciami, które Nowicki wybrał ze swych nieogarnionych zbiorów i ułożył w osiem rozdziałów o tytułach wyjaśniających wszystko i zarazem nie pomagających w niczym. „Śmierć”, „Wojna”, „Zwierzęta”, „Przedmiot”, „Portret”, „Ciało”, „Kolor”, „Fotografia w fotografii”. Przed nimi – wstęp, wprowadzenie, którego tytuł „Chmura” jest tytułem wystawy całej. Za nimi, tuż przed niezamieszkałą metalową płytką – epilog, rozdział „Na koniec”. Wspomina w nim Nowicki niegdysiejsze swe przekonanie, że aby dociec sedna zdjęcia, koniecznie trzeba użyć „szkiełka i oka”, uruchomić gigantyczne laboratorium naukowe, zwłaszcza zaś laboratoryjne narzecze obudzić, lepiąc sumujący badania tekst z tysiąca wysoce technicznych zaklęć. A dziś? Powiedzmy – na stare lata? „Podziwiam bezwładną chmurę znaków, które układają się w większe kompozycje, rozwiewają, znów zbijają, ale już w coś zupełnie innego”. Diabli wiedzą, od ilu już lat krąży Nowicki po wszystkich krakowskich, a i dalekich pchlich targach, węsząc za fotograficznymi cudeńkami z przeszłości. Złowioną tam wśród pcheł zmęczonych biżuterię, prostokątną bądź kwadratową, lecz zawsze cienką jak opłatek i z reguły czarno-białą - do skrytych w szafie pudeł wciska, po czym czeka na chwilę świetnej zabawy we wskrzeszanie światów zamarłych, na seans żonglowania prostokątnymi cudeńkami. „Mogę je wyrzucać w górę, łapać, składać wciąż na nowo, bo te zdjęcia mieszkają ze mną, we mnie”. Co dalej? Samo tylko podziwianie fruwających kawałków czasu przeszłego dokonanego?

Nie. Dalej - trzeba zacząć układać na krawędziach fotografii opowieść, każdy swą własną. Krajobrazy ze słów tuż przy krajobrazach ze światła i cienia. „Traktuję je jak elementy mozaiki, z których można utworzyć dowolny obraz, opowiedzieć wiele historii. Również tę, że fotografia sama opowiada wiele, jednak tylko we własnym języku. Kiedy zacznie się ją objaśniać, mnożą się ścieżki”.

Układaj więc bajkę swoją. Nowicki wystawę stworzył po to w istocie, by mnożyły się ścieżki. Dał sporą garść pretekstów do snucia tekstów. Trochę ponad sto fotografii wyjął z przepastnych pudeł, na ścianach Strzelnicy zawiesił je w ośmiu grupach, w ośmiu rozdziałach opowieści, którą musisz sobie sam jak palec napisać, bo nadane przez Nowickiego tytuły rozdziałów wyjaśniają wszystko, lecz w niczym nie pomagają. To nie koniec osamotnienia. Żaden z prostokątów nie ma doczepionej do krawędzi nawet pół litery informującej o epoce powstania prostokąta, miejscu jego powstania ani o postaci fotografika, który uwiecznił krajobraz. Jest tylko prostokąt. Nie ma nic więcej, jeno trochę ponad sto prostokątów. A na końcu, niczym finalna kropka – tkwi na ścianie ta doskonale samotna metalowa płytka, srebrzysta i w czarnych ramkach, na krawędziach zarastająca rdzawymi resztkami czasu, na pierwszy rzut oka pusta zupełnie, niema i ślepa, niezamieszkała. Martwa. Bo tamtego popołudnia jakoś tak trupio zlepiły się z sobą na szybce nad płytką światła żarówek i dnia, że było widać jedynie NIC. Ale poprawiłem okulary, chcąc przepisać pożegnalne zdanie Nowickiego.

Cień mojej dłoni osiadł na srebrzystym prostokącie i wtedy nagle, jak by wysuwając się z niepojętych głębin, zamajaczyła w metalu figura siwej staruszki w ciemnych szatach i białym czepku. Więc jednak niezbadane są prawa optyki, doskonale przecież zbadane – są niezbadane, bo nikt nie zbadał mocy optyki w zaświatach, ani na ścieżkach, co wiodą stamtąd tutaj i na odwrót. Gdy opuszczałem rękę – staruszka znikała. Bawiłem się tak przez chwilę. Dłoń w górę – życie, dłoń w dół – śmierć. Góra - powrót, dół – odejście. Góra – dzień dobry, dół – do widzenia. Góra, dół, góra, dół... Bawiła mnie prawda, że gdyby nie ja – staruszki by nie było. Bawiła mnie też kompletna bezsilność moja wobec pytania, właściwie dlaczego akurat Urszulę Iguaran widzę w staruszce, co kolebie się między światami, zjawiając się na srebrzystej płytce i znikając z niej?

Nie wiem. Być może dlatego, że złowione między zmęczonymi pchłami targu i na pokaz w Strzelnicy wystawione fotografie Nowickiego, mając w sobie coś ze stuletnich mchów, z których każdy jest niczym palec – są w sposób nieoczywisty, lecz jednak blisko smaku niepowtarzalnej powieści Gabriela Garcii Marqueza o samotności, braku drugiej szansy na ziemi? Może kiedy czytałem Marqueza historię Macondo - Urszulę, żonę fantastycznego szaleńca, wyobraziłem sobie właśnie taką, jaką była zjawiająca się i znikająca staruszka w białym czepku? A może po prostu srebrzysta płytka, która zamyka wystawę Nowickiego, przypomniała mi dagerotyp, magiczny wynalazek, przywieziony do Macondo przez Melquiadesa, czarodzieja o dłoniach jak łapki wróbla? Ten magiczny wynalazek, którego Jose Arcadio Buendia wpierw bał się, gdyż myślał, że ludzie niszczą się stopniowo, w miarę jak ich obraz przechodzi na płytki z metalu, później zaś pokochał aż do kolejnego swego zwariowania...

W sumie obojętne, jak brzmi odpowiedź. Chmura nieruchomych pretekstów Nowickiego spełniła zadanie. Skłoniła do snucia zdań, więc zaczyna się opowiastka. Dłoń do okularów – na srebrzystej płytce zjawia się Urszula. Po chwili niewielkiej, za jej plecami - jej utrapienie, Jose Arcadio Buendia. A może nie za jej plecami, lecz tutaj, w Strzelnicy? Wchodzi, ustawia fotograficzny wehikuł Melquiadesa i czeka, aż o zmierzchu wyjdzie ostatni gość wystawy. Wtedy przystępuje do zbadania odwiecznej kwestii Stworzyciela. W pustce zupełnej uruchamia fotograficzny wehikuł, gdyż ma pewność, że przy pomocy skomplikowanego procesu nakładających się jedna na drugą ekspozycji, dokonanych w różnych miejscach Strzelnicy, prędzej czy później uzyska dagerotyp Boga, jeżeli Bóg istnieje, albo raz na zawsze obali wszystkie hipotezy co do jego istnienia. Na drugi dzień wszystko jest jasne. Metalowa płyta nie kłamie – Boga nie ma. Całkiem jak Urszuli i całej opowiastki, kiedy opuszczam rękę. Bóg nie istnieje. Istnieją jedynie zdjęcia Jego świata.