Płachty ciemnej gazy

Ostatnia aktualizacja: 13.12.2019 16:41
Jeśli autor pięknych opowieści ma też przy okazji życie godne wielkiej literatury – tragiczne bywa to dla pięknych opowieści. W Polsce zwłaszcza.
Gustaw Herling-Grudziński
Gustaw Herling-GrudzińskiFoto: PAP/Grzegorz Rogiński

Nie maluję istoty, maluję jej przejście.

Montaigne "Próby"


Przez "Cziczikowa" przeszedł bezbłędnie, wręcz tanecznie, żadnym zgrzytem nie męcząc uszu gości zasłuchanych. Dwa razy lekko zmiękczone "cz", "o" i "a" krągłe umiarkowanie i przed-finałowe "w", któremu nic zarzucić nie sposób, "w" dźwięczne, rześkie, wyraźne niczym pstryknięcie. A co z "Rewizorem"? Owszem, "i" mogłoby mniej przypominać "y", "z" zaś nie zsuwać się w "s", lecz to i tak detale przy nagłej ciszy w środku trzeciego z kolosalnych imion. Na wytwornych obiadach bywa, że człowiekowi, zbyt rozluźnionemu pogawędką, prawa ręka nagle zamiera w powietrzu nad właśnie podaną rybą, bo oto nieopatrznie sięgnął po nóż, a goście patrzą, ostro patrzą. Podobnie zamarło brzmienie "Baszmaczkin", kiedy "sz" wpadło w sepleniące "s" i za żadne skarby nie chciało wrócić do siebie. Trzeba było "Baszmaczkina" zacząć od początku. I zaczął. I za drugim razem przeszedł przez "Baszmaczkina" bezbłędnie jak przez "Cziczikowa" za podejściem pierwszym. Po czym – już bez żadnych zgrzytów maszerował do końca całych tych oto westchnień. "Ach, gdyby Gogolew był potomkiem Gogola! Gdyby umiał wskrzesić cienie Cziczikowa, Rewizora, Baszmaczkina, snujące się niepostrzeżenie w tle współczesnej Rosji, bujnie rozkrzewionej na nawozie-padlinie Związku Sowieckiego!".

     Miesiąc, może dwa miesiące temu, Toni Servillo - pod Neapolem urodzony aktorski gigant, ten pamiętny cień o powiekach znudzonego cielęcia, w "Wielkim pięknie" Paolo Sorrentino wędrujący przez nocny, pełen pląsających cieni, omszały Rzym – na festiwalu twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego czytał w neapolitańskiej bazylice Santa Chiara jedno jego opowiadanie. Servillo, który wielbi napisane labirynty Herlinga, tę zawsze nieuchwytną, wymykającą się, wciąż między realnością a fikcją niespiesznie przechodzącą prozę - wybrał "Podzwonne dla dzwonnika", rzecz, która każdą kolejną frazą zmyślenia coraz większe kręgi zatacza wokół nieruchomej, rzeczywistej "Świętej Klary" właśnie, budowli, co ją Herling często okrążał na spacerach i uważał za najpiękniejszy kościół Włoch. Mylił się Servillo, czytając? Gubił literki? Wstrzymywał głos w połowie słowa i po chwili zaczynał od początku? Tego nie wiem, lecz byłoby znakomicie, gdyby się mylił co czas jakiś, co zdań parę, co kilka akapitów. Byłoby wtedy jak kilka dni temu na scenie w piwnicach krakowskiego Klubu Aktora "Loża" przy Rynku Głównym. Kończy się rok 2019, rok w Polsce ogłoszony rokiem Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Z tej przyczyny Andrzej Róg czytał dwie jego opowieści, przez Józefa Opalskiego i Michała Chludzińskiego wybrane, opowieści biegunowo różne. Wpierw - jasność "Rosyjskiego Niedźwiedzia", zawrotną groteskę, z której wyjąłem dwa westchnienia. Później zaś – lepką ciemność "Głębokiego cienia", portret niewyobrażalnej samotności Giordano Bruno. I mylił się Róg czasem, czytając. I było to... dobre. Tak, bardzo dobre.

     Róg, aktor o konsystencji Don Kichota, na scenkę wszedł, jakby... wrócił z daleka. W finale drugiego tomu wielkiej bajki Cervantesa błędny rycerz, którego umysł biedny wciąż przechodził między realnością świata a iluzją rycerskich kronik, nie potrafiąc odróżnić jednego od drugiego, błędny ten rycerz też wraca, ale by umrzeć. Róg-Kichot zaś, wyobraźcie sobie taką postać sceniczną, Róg-Kichot wraca - do książek. Odstawił w kąt pikę, konia – do stajni, zbroję zawiesił w garderobie, zwolnił Sancho Pansę, słowem, na bok odstawił życie pełne przygód małych bądź wielkich, w zwyczajną odzież się wsunął – i wrócił do czytania. Do słów, czyli do tego, co zostało naprawdę, co naprawdę jest. I czasem mylił się Róg-Kichot, czytając. Cukał się – i było to bardzo dobre. Bo kiedy ktoś czytając na głos myli się - wyraźniejsza, wręcz bezlitośnie jasna staje się oczywistość, że w ostatecznym rachunku o słowa chodzi, nie o coś innego. O słowa, zdania, akapity, opowieści. O literaturę.

Mylił się tedy Róg-Kichot czasem i było to tak dobre, że nie o pomyłkach, a o przewrotnym przypominaniu należy mówić. O przypominaniu truizmu, że to, co teraz, bez mała 20 lat po śmierci Herlinga, istnieje głównie, to Herlinga zawrotna proza, której dziwności bodaj nikt jeszcze nie przyszpilił jednym epitetem. Proza, której duszek niespiesznie, łagodnie przechodzi tam i sam, wędruje pomiędzy przedmiotem a czyjąś książką, faktem a zmyśleniem, gazetową prawdą a obrazem malarza, ulicą a biblioteką, jawą a snem, wreszcie tym i tamtym światem. Przechodzi i nigdy nie zostawia za sobą jednoznacznych pocieszeń, a jedynie i aż – niepokój o miękkich konturach. W opowiadaniu "Cmentarz południa", dotykając epilogu książki "Obrót śruby" Henry’ego Jamesa, Herling powiada: "Pozostaje w nim dalej coś, czego nie da się (i nie trzeba) zdefiniować, coś nie skończonego, nie domkniętego na zawsze. Jednym słowem, istnieje opowiadanie otwarte". Taka jest każda proza Herlinga. Późna "Biała noc miłości, opowieść teatralna" to nieustający seans falowania pamięci w dekoracjach realnej Wenecji, ze starym Arlekinem, całym utopionym w gestach matuzalemowej komedii dell’arte. W "Dzienniku pisanym nocą" przywołuje opowieść restauratorki fresków. W zapadłej wiosce w Umbrii przywracała życie dziełu z XVII wieku, obrazowi zdławionemu przez czas na suficie kościoła. Pracowała dzielnie, lecz im więcej oryginalnego światła farb wydobywała spod plastrów brudu – tym bardziej nerwowi, niechętni i groźni stawali się rdzenni mieszkańcy. Dziwne? Naprawdę? W końcu - musiała uciekać, nie skończywszy dzieła, a niewiele brakło do odzyskania światła całego. Gdy po latach przejeżdżała przez wioskę – nie wpuszczono jej do kościoła. Proboszcz szepnął tylko, że ludzie zasłonili fresk płachtami ciemnej gazy. Wrócili do odwiecznej niejasności. Odzyskali nieuchronną niepewność. Wśród ponad 50 opowiadań Herlinga – jak wiele jest portretów płacht ciemnej gazy?

     Wyłączając "Rosyjskiego Niedźwiedzia" i jeszcze trzy, może pięć historii – są to same portrety płacht ciemnej gazy, portrety zawsze otwarte, umykające szpilkom epitetów. Zawsze otwarte, to znaczy – zawsze do doczytania, do zamknięcia w czytaniu, słuchaniu. Do doczytania jak każda literatura naprawdę sensowna. Tyle zostało i tyle wystarczy. Róg-Kichot mylił się pięknie, lecz mylił się bezwiednie. Tak. Opalski zaś, który pomiędzy "Rosyjskim Niedźwiedziem" a "Głębokim Cieniem" miał mówić o życiu Herlinga – wcale nie bezwiednie milczał. Wciąż urywał zdania i wchodził w długie, bardzo długie pasma ciszy. Uśmiechał się wtedy, czegoś wzrokiem szukał w powietrzu, machał ręką, po czym – znów to samo. Kilka słów i – studnia. To, co rzekł, do tego, co przemilczał, było jak jeden do stu. Chciał dwie opowieści zostawić w spokoju? Nie chciał słownych labiryntów Herlinga prostować atrakcjami potężnej biografii? Retoryczne to są zagwozdki.

     Jeśli autor pięknych opowieści ma też przy okazji życie godne wielkiej literatury – tragiczne bywa to dla pięknych opowieści. W Polsce zwłaszcza. O losie Herlinga rzeczywiście można by opasły, migotliwy tom stworzyć. Lecz i bez tomu tego wciąż jeszcze żongluje się starymi, dobrymi, jasnymi faktami. Że żołnierz z Herlinga dzielny był w armii Andersa, że walczył nawet pod Monte Cassino, że był mocarnym wrogiem sowieckiej Rosji, komunizmu i wszelkiej maści aparatczyków, że w Radiu Wolna Europa walczył słowem o wolność Polski, że współtworzył znienawidzoną przez komunę "Kulturę" paryską, że bardzo cierpiał pod butem cenzury, że jeszcze tamto, że jeszcze owo, no i nie wolno zapomnieć, iż przeżył piekło łagrów lodowatych... Tak, nie ma co dyskutować – wszystko to jest cenne, istotne i nie do wygumkowania. Lecz Opalski jednak milczał uparcie, czasem tylko rzucając coś o wódce bądź Mozarcie.

Po prostu - chciał Opalski, aby goście na widowni dwa opowiadania Herlinga usłyszeli takimi, jakimi są naprawdę. Na goło, samotne, bez kontekstu rytualnej mszy za życie godne wielkiej powieści bohaterskiej, bez "Amen" oraz bez "Idźcie, ofiara spełniona". I tak zabrzmiały. Wróciły do siebie, co nie dziwota. W końcu - trudno się dziwić, że płachty ciemnej gazy na suficie kościoła w zapadłej wiosce w Umbrii świetnie sobie radzą bez pomocy żołnierskiej dzielności Herlinga pod Monte Cassino. A o płachtach tych – choć bardzo chciał - opowiadania "Stary fresk" Herling nie napisał dlatego i tylko dlatego, że nie napisał.

Paweł Głowacki