Dzwonnik ze Świętej Klary

Ostatnia aktualizacja: 21.11.2020 15:59
Teatry zamknięte, jest czas, dużo pustego czasu, można do woli pytać przeszłość o owoce, można podsumowywać. Pytam więc. Pytam, czekam, przez okno wyglądam, u drzwi głowy swojej nasłuchuję. Cisza.
Klasztor św. Klary w Neapolu
Klasztor św. Klary w NeapoluFoto: Shutterstock/Sandra Moraes

Karen Blixen, autorka "Siedmiu opowieści gotyckich", napisała swoje ostatnie opowiadanie "Ehrengard", stara już i śmiertelnie chora, przypomniawszy sobie zjawisko zwane Alpen-Glühen, rzadką i tajemniczą grę świateł po zachodzie słońca w krajobrazie alpejskim.

Gustaw Herling-Grudziński "Dziennik pisany nocą"


Czy ocalały obrazy? Pytam o teatr nadwiślański ostatnich pięciu, dziesięciu lat. Obraz choć jeden, niechby tylko obrazeczek, ot, kilka kresek w sam raz dla pocztowej marki. Pląs blasków z dźwiękami, gra spojrzeń w sztucznym zmierzchu, hipnotyczna sekwencja kilku gestów, co w oryginale scenicznym trwało sekundy, minutę góra. Nie ocalało to? Coś spoza psychologii, filozofii, psychiatrii, socjologii, politologii, coś obcego analizie, idei, przesłaniu wspartemu na spiżowej tezie, coś niewerbalnego, dalekiego od kawy retoryki na ławie wykładu, referatu, odezwy, apelu. Nic takiego nie zostało? Nie ostał się żaden okruch niepokoju? Po prostu, jak uczy filozof - coś, co znaczy więcej niż myśl, gdyż nie jest myślą, tylko daje do myślenia. Obraz cierpliwy, który nie niknie w minutę po finałowej kurtynie, a trwa miesiącami, latami, nie pozwalając człowiekowi być błogo z dnia na dzień. Uwiera, nęci, kłuje. Trwa, czekając na słowa. Gdzieś tam przed drzwiami głowy stoi, puka cicho i grzecznie czeka, aż gospodyni Mnemosyne otworzy i przeczyta prośbę, chwiejnymi literami skreśloną na zwisającym z szyi kartonie: Opowiedz mnie. Pamięć bywa łaskawa. Lecz - żadna to łaska w istocie. Pamięć musi sprostać prośbie takiego obrazu, gdyż inaczej człowiek dalej nie będzie wiedzieć nic naprawdę, będzie mógł jedynie wysysać oczywistości z kilku starych jak świat refleksji. Musi tedy pamięć dokładać słowa do obrazów. Choćby tak.

     Na pustą scenę wniesiono tron. Podobny jest do szubienicy zbitej z desek. Ten karzeł siedzi teraz wysoko jak pająk. W ręku ma królewskie insygnia. On nimi także gardzi. Berło sobie podłożył pod nogę. Czym jest berło? Złotym patykiem. Ryszard zna cenę tego patyka.

     Tak Jan Kott opowiedział obraz, jeden z kilku obezwładniających, uporczywych widoków, z których Jacek Woszczerowicz ulepił „Ryszarda III” Williama Szekspira i zagrał w nim figurę tytułową. Na kanwie niemego, przez mgnienie nieruchomego kwartetu: pustka, tron, karzeł, berło - zanucił Kott ciemną ironię, a później i wcześniej z innych obrazów wyśpiewał jak z nut pozostałe odcienie ciemności władzy. Po to, by pojąć ascetyczną baśń Woszczerowicza albo przynajmniej zbliżyć się do jej istoty. Po to, a nie by tylko pasywnie przyjmować do wiadomości kilka szekspirowskich prawd o naturze władzy, znanych ludzkości od wieków. I pojął. Pojął, gdyż uporczywych obrazów nie zostawił bez swoich słów. A było to w październiku roku pańskiego 1960 – pół wieku przed teatrem, o którego miniatury niepokoju pytam. Było to w epoce, gdy teatr nie był możliwy bez sowich obrazów, odbierających spokój na przeróżnych płaszczyznach. I nie tylko teatr. I nie tylko nad Wisłą. Kantor i Grzegorzewski, Swinarski i Tomaszewski, Szajna i Wajda, Brook i Strehler, Bausch i Fellini, Kurosawa i Bergman… Wystarczy? Jak bardzo opasłą księgę dałoby się stworzyć z ich Alpen-Glühenów, długie lata czekających na słowa? I jeszcze jedna zagadka. Co by Kott napisał o flamingach, które w epilogu „Wielkiego piękna” Paola Sorrentina odwiedzają rozległy balkon rzymskiego mieszkania Jepa Gambardelli, aby swym taktownym milczeniem pocieszyć jego zbliżającą się do kresu samotność, a później, niewidzialną ścieżką nad umarłym Koloseum, odfrunąć do innych ludzkich snów przedostatnich?

     Oczy Toniego Servillo, co jako Jep wiele razy idzie w „Wielkim pięknie” przez Rzym o tej godzinie nieuchwytnej, w której Ziemia wydaje się być bezpowrotnie wymarła, mają przepastne pokłady melancholijnego znużenia. Myślę, że kiedy z końcem zeszłego roku Servillo czytał w neapolitańskiej bazylice Świętej Klary „Podzwonne dla dzwonnika”, ostatnie ukończone opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, patrzył na ludzi zamarłych w ławach tak, jak na kamyki bardzo starego miasta w filmie Sorrentina. I myślę, że nie spieszył się. O zmierzchu jednego z czterech czy pięciu październikowych dni, w stulecie urodzin Herlinga-Grudzińskiego poświęconych twórcy „Wieży” – Servillo, wielbiciel niespiesznych narracji Herlinga-Grudzińskiego, nie poganiał słów. Teraz, równo dwadzieścia lat po śmierci twórcy „Wieży” wyobrażam sobie tamten urodzinowy zmierzch u Świętej Klary. Wyobrażam sobie brzmienie „Podzwonnego dla dzwonnika” w świątyni, która jest sednem „Podzwonnego dla dzwonnika”. Pytam o niepokojące obrazy nadwiślańskiego teatru ostatnich lat i słyszę Servillo czytającego pożegnalną opowieść Herlinga-Grudzińskiego. Słyszę, jak kapie początek: Tyle lat! Przeszło dwadzieścia! A dalej – słyszę słowa -krople z innej opowieści. Przez parę minut wybrzmiewa obraz z przeszłości.

     Tak, w prologu „Podzwonnego dla dzwonnika” – historii datowanej na koniec 1999 i początek 2000 roku - Herling-Grudziński cytuje siebie z „Dziennika pisanego nocą”, przywołuje zapis z 29 stycznia roku 1977. Spacer ulicami Neapolu, za długi, trochę bólu, trochę zmęczenia, aby odpocząć – Święta Klara, pusta, ani żywej duszy. Dziwna drzemka, ni to sen, ni halucynacja. W tej dziwności – lekkie szturchnięcie. Dzwonnik Świętej Klary, staruszek, przyszedł, by poskarżyć się na chore serce i na lęk nieludzki, na przerażenie, że odbiorą mu jego ubóstwiony dzwon… Miałem ochotę pocieszyć go i uścisnąć, kiedy jednak poruszyłem się gwałtownie w ławce żeby wstać, obok mnie nie było nikogo. Więc też półsenne przywidzenie? A przecież dźwięczy mi w uszach jego skarga: Moriró senza la mia campana. Tak kończy się przywołany w „Podzwonnym dla dzwonnika” w roku 1999 obrazek z zimowego dnia roku 1977, po którym Herling-Grudziński w tymże 1999 roku wyznaje, a Servillo pod koniec roku 2019 czyta w mroku bazyliki Świętej Klary: Zapis pochodzi z IV tomu mojego dziennika. W pozostałych sześciu tomach dzwonnik Świętej Klary znika całkowicie. A przecież zachodząc często w niedzielę do kościoła, widywałem go za każdym razem po ostatniej mszy południowej, gdy z dzwonnicy szedł na ukos drobnymi kroczkami w stronę franciszkańskiego skrzydła klasztoru… Nie było dzwonnika, lecz wciąż od nowa szedł? Więc powtarzała się maligna z 29 stycznia 1977 roku? Powroty starych, upartych obrazów, ich pukanie w drzwi głowy zawsze ma coś z maligny, z wizyty sennych zjaw. Pod koniec życia Herling-Grudziński - otworzył. Na chwilę dalekiego zimowego niepokoju w wymarłym wnętrzu Świętej Klary, odpowiedział opowieścią może najdotkliwszą, opowieścią o całe życie nieuchronnie kostniejącej samotności Fra Isacca, dzwonnika, który był i którego nie było… Ale zostawiam to. Ten sam tom dziennika otwieram na roku 1979. Jest 27 sierpnia, Rzym, Zatybrze…

     Z dachu kamienicy Herling-Grudziński widzi dwie nieme sekwencje gestów, zlepiające się w jeden mikry krajobraz, którego streszczanie nie jest teraz konieczne. Niech wystarczy, że widok podszyty jest dziwnym drżeniem, które nęci słowa, by zaczęły układać się w zdania bajki o drżeniu. Konieczne za to jest przywołanie starej prawdy, co ją Herling-Grudziński przywołał w epilogu notatki z 27 sierpnia. W takich obrazach jak ten kryją się podniety do opowiadań. Kryją się niczym szyfr, którego nie wolno zanadto rozjaśniać psychologią, narracją, analizą. I trochę dalej: Duża część dobrej prozy zawdzięcza, jak sądzę, swoje narodziny działaniu szyfru obrazowego. Nie tylko część, a każda proza dobra naprawdę. I nie tylko proza. To samo z kinem. Nie inaczej z teatrem.

     Zatem, czy z nadwiślańskich seansów scenicznych mijającej dekady, epoki tysiąca rewolucyjnych reżyserów - rocznik chłopięco-dziewczęcy - ostał się choć jeden sceniczny obraz wart opowieści? Choć jeden tyci Polen-Glühen? Teatry zamknięte, jest czas, dużo pustego czasu, można do woli pytać przeszłość o owoce, można podsumowywać. Pytam więc. Pytam, czekam, przez okno wyglądam, u drzwi głowy swojej nasłuchuję. Cisza. Nic, tylko lita idea o tysiącu twarzy wymachuje transparentem z toporną tezą, bezgłośnie zwijając usta w lejek, niczym rybka w akwarium lub prezydent Trump na końcu swych aforyzmów wiekopomnych. Cisza. Nic. Zero. Jan Kott nic nie traci, nie żyjąc.

Paweł Głowacki