Madeleine, Madeleine

Ostatnia aktualizacja: 20.02.2021 15:53
Jak mało kto prócz niej, jak może nawet nikt poza nią – na małej powierzchni sceny Anna Polony przez godzinę filigranowo tańczy z piaskowymi słowami. I przez godzinę trwa teatr.
Zdjęcie ze spektaklu Savannah Bay w reżyserii Józefa Opalskiego
Zdjęcie ze spektaklu „Savannah Bay” w reżyserii Józefa OpalskiegoFoto: Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej/Magda Hueckel

   Biedna aktorka! Biedna i błędna niczym cienki rycerz, co własną nierealność sam sobie z literackich fikcji ulepił tak skutecznie, że mu się bajki z rzeczywistością mieszały już do końca jego dni. Błędna Madeleine! Można by, jak cienki rycerz zmieszać słówka i zawołać kuriozalnie: Don Madeleine! W długim, bardzo długim życiu zbyt wiele razy była kimś innym, aby mieć dziś niewzruszoną pewność, że gdy zawoła: „Ja!” – do pokoju nie wejdzie jakaś niepojęta „Ona”. Antygona? Fedra? Lady Makbet? Raniewska? Muza? Tak, utraciła już Madeleine uspokajające przekonania, iż na brzdęk „Ja!” nie stawi się nagle któreś z tych lub tysiąca innych widm kobiecych, które przez pół wieku, albo i dłużej, grała Madeleine w teatrach świata całego, że nie stawi się i głosem Madeleine nie oznajmi: „Pani wzywała – więc jestem!” Dlatego na początku „Savannah Bay” Marguerite Duras, seansu przez Józefa Opalskiego wyreżyserowanego w Narodowym Starym Teatrze, matuzalemowa Madeleine jest samą niepewnością, bezradnym błąkaniem się, na moment skostniałym w szczelinie między wypukłymi zwierciadłami z tyłu sceny. Czy gra już, już kreuje, czy dopiero zacznie, po małej chwili? Czy wcieliła się już w postać kolejną, w entego ducha, czy też jeszcze ma odrobinę czasu na przeistoczenie? Wciąż jest z niej pełne, pewne siebie „Ja”, czy już zjawiła się „Ona” i „Ja” enty raz przepadło? Madeleine w szczelinie między lustrami - która z trzech widniejących tam figurek, ulepionych z siwej drobnej staruszki i sukienki czerwonej, w której Madeleine grała wiele postaci, która z tych plam nie jest zwierciadlaną ułudą, pierzchliwym odbiciem, niemym nieruchomym echem, majaczącym na wypukłym szkle? Gdzie teatr, gdzie rzeczywistość? W jakich światach szukać Madeleine? W jakich przestrzeniach Madeleine ma szukać Madeleine? Może w sześcianach zdań Młodej Kobiety, która wchodzi na scenę z czarną płytą Edith Piaf, włączy stareńki gramofon i puści dla błędnej Madeleine kiczowatą, dotkliwie piękną pieśń „Les mots d’amour”, po kilku taktach delikatnie szturchając pamięć błędnej Madeleine pytaniem: Poznaje pani tę piosenkę? Odpowiedź będzie kolejnym wahaniem: Jakby to powiedzieć… trochę tak. A gdy Madeleine, która życie całe istniała wśród zjaw i słów jak zjawy, usłyszy od Młodej wieść o dalekiej śmierci Piaf - ułoży sobie zdanie nieuchronne: Można by powiedzieć, że jest tutaj z nami. Jak Antygona, Fedra, Lady Makbet, Raniewska lub Muza, jak tyle, tyle innych widm. Albo jak Savannah, która…

     Nie dopowiadać. Być może tego chce Duras. Przyjąć myśli nagle zatrzymane, urwane, przyjąć niedokończone frazy, pęczniejące balony ciszy, oniryczne skoki między tematami, ciemne metafory. Nie dopełniać, nie wyjaśniać, nie pocieszać się racjonalnymi odpowiedziami, nie prostować ścieżek zbłąkanej Madeleine. Młoda: A co pani pamięta? Madeleine: Wielkie bagna przy ujściu Magry. Lasy. Jeszcze tam są. (Pauza). Morze. (Pauza). Skałę. (Pauza). Czas. Młoda: Krzyki. Madeleine: Nie. Historie. Tak – historie. To wszystko, co zostało Madeleine. Opowieść. Pamięć, która jest tylko, aż opowieścią. Opowieść to słowa, a słowa zwodzą niczym duchy, prowadzą w bok, na manowce, wprost w fikcję, która miewa formę pocieszającego piękna. Kłamią słowa? Madeleine dobrze o tym wie. Z każdym kolejnym ich powtórzeniem hardzieją i zwodzą coraz skuteczniej, coraz łatwiej oddalają recytatora od zdarzenia, co zaistniało na początku? O tym Madeleine wie równie dobrze. Oddalają, to oddalają. Trudno. W zamian jest - historia. To znaczy – można snuć historię, a to zawsze lepsze od ciszy bez końca. Można mówić wciąż od początku, można wciąż od początku przed sobą grać, że się mową dociera do źródła. Kiedy się gra postać Antygony choćby, wiara w prawdę jej, przecież przez Sofoklesa z własnego jego palca wyssanych słów, jest warunkiem gry sensownej. Owszem, zgadza się - na końcu i tak będzie kłamstwo. Lecz po cóż zdradzać to przedwcześnie, pokazując swą niewiarę w słowa?

I oto przez godzinę Madeleine gra Madeleine enty raz mówiącą sobie starą historię, której bezradność wobec prawdy starej śmierci, bezradność z każdym kolejnym nawrotem słów narastającą nieubłaganie - zna na wylot. Jaka to historia? Jaka tragedia? Utonięcie Savannah w morzu niedaleko białej skały… Wcześniej była miłość potężna niby śmierć… Zostało na świecie dziecko… No i to już koniec. Nic więcej? W sumie nic. Taki banał? Ano taki. Banał nieuchronny. Pieśń „Les mots d’amour” Piaf nazwałem zarazem kiczowatą i dotkliwie piękną. Gdy streścić tę opowiastkę, gdy odpowiedzieć na pytanie: O czym to jest? – nieuchronnie otrzymuje się lity kicz, godną kucharek zasmarkaną lirykę o uczuciu potężnym śmiertelnie. W takim właśnie bagienku się ląduje, gdy gestem zdemenciałych recenzenckich analityków, od stu lat mozolnie klecących ideologię dowolnego dzieła sztuki, odetnie się od pieśni Piaf istotę pieśni - śpiew Piaf. Przywracając go – znów kłuje dotkliwe piękno. Tak samo na powrót zaczynają doskwierać choćby „Noce Cabirii” Federica Felliniego, kiedy zwrócimy im magiczną intonację światła, bez której „Noce Cabirii” staczają się na dno, pomiędzy inne żałośnie krzepiące duszyczkę katolicką etyczne banały dla dzieweczek z niedzielnej szkółki. A jeśli do sekretu zawsze złudnej pamięci wrócić – co da się rzec o „Wielopolu, Wielopolu” Tadeusza Kantora? Czym ta doskonałość jest bez rytmów, kolorów i kształtów, tańcujących z sobą niepowtarzalnie? Tym, czym „Savannah Bay” bez szmeru zwodniczych słów, jak piach przesypujących się między palcami. Marnością analitycznej tezy: Pamięć ludzka jest zwodnicza.

     Przywołałem „Noce Cabirii”, gdyż gra w nich Giulietta Masina. Anna Polony, która u Opalskiego jest Madeleine, przypomina Masinę, lecz nie tę z „Nocy Cabirii”, a późniejszą, wiele późniejszą. Tę z filmu „Ginger i Fred” - jednej z pożegnalnych opowieści Felliniego - gdzie gra matuzalemową tancerkę niegdysiejszych prowincjonalnych rewii. Po wielu latach tanecznego znieruchomienia – znów oto pląsa swoje omszałe kawałki. Takt po takcie próbuje wrócić do źródła, nieuchronnie się potykając, bo nogi już nie te i kłamią. Ale cóż stąd? Koń ma cztery świetne nogi, a i tak się potyka! Czyż nie? A poza tym - czy nie lepiej jest wciąż móc pląsać niż pląsać już nie móc? Ginger próbuje odtańcować pamięć, być może ostatni raz, podobnie jak błędna Madeleine enty raz próbuje u Duras i Opalskiego „odtańcować” szmer piaskowych słów, sypiących się przez palce nieuchronnie, tak że na końcu nic w rękach nie zostaje i trzeba od nowa zaczynać seans przypominania, seans powrotu nieuchronnie skazanego na fiasko.

     Tańczy więc Polony sypiącą się pamięć Madeleine. Maleńka, o białej głowie, w czerwonej sukience, co jest pamiątką po wielu Antygonach i innych Muzach jej minionych pięćdziesięciu lat aktorstwa, w ażurowym, czarnym kapeluszu z rdzawymi listkami nad rondem, z tycią, migotliwą torebką w zmęczonych palcach, na tle starożytnego fotela, stolika z przezroczystą zastawą herbacianą i wysokiego lustra obok wiekowego gramofonu. Okiem, gestem, krokiem, bezruchem i tymi zapatrzeniami w ciemność – filigranowo tańczy Polony z piaskowymi słowami Madeleine, które stają się jej słowami.

Małe, samotne dziewczynki, lepią sobie czasem w wyobraźni koleżankę, takiego dobrego duszka, dobrego i wiernego jak Antygona, Raniewska, Cabiria, Muza lub Ginger. Lepią z mgły nieważką przyjaciółkę, aby się z nią bawić na przekór popołudniowej samotności.

     W „Savannah Bay” Duras i Opalskiego prawie nic nie jest pewne, prawie nic nie zmienia się w „i”, bo prawie nic nie znajduje kropki nad sobą. Skąd więc brać niewzruszone przekonanie, że grana przez Alicję Wojnowską postać Młodej jest postacią z krwi i kości? W środku seansu Młoda wchodzi za wypukłe, nagle przezroczyste zwierciadło, stając się na mgnienie lustrzanym odbiciem. Tyle że nie wiadomo, czyim odbiciem, bo przecież przed zwierciadłem nie stoi wtedy nikt. Co zatem wtedy, jeśli samotna maleńka starowinka Madeleine wieczór w wieczór lepi sobie z mgły dziewczynkę, duszka przyjacielskiego w ubranku Madeleine z czasów wczesnej młodości Madeleine, aby duszek dociekliwością szturchał słowa w głowie Madeleine, aby pytaniami budził w niej ułomną opowieść o niepojętej starej śmierci Savannah?

     Nic wtedy. Nic nowego, innego. Znów to, co zawsze. Jak mało kto prócz niej, jak może nawet nikt poza nią – na małej powierzchni sceny Anna Polony przez godzinę filigranowo tańczy z piaskowymi słowami. I przez godzinę trwa teatr.

Trwa teatr, gdyż przez godzinę jest niepokojąco, jak w tych oto frazach, którymi Młoda szturcha pamięć Madeleine. Madeleine lub Polony, to u Opalskiego zupełnie obojętne.

Savannah przybywa z szybkością światła. Znika z szybkością światła. Słowa są ponad czasem.

Paweł Głowacki