Prezent urodzinowy

Ostatnia aktualizacja: 02.04.2022 17:08
Wszystko jasne na wieki wieków. Lulu sikał dygnitarzom na buty. Taka jest jedyna prawda, gdyż stoi wyraźnie napisane, że Lulu sikał dygnitarzom na buty. Należy się z tym pogodzić i spokojnie czytać dalej, szukając siebie.
Ryszard Kapuściński
Ryszard KapuścińskiFoto: PAP/WpN/Photoshot

Nieważne, jak było. Ważne, jak się napisało.

Jerzy Pilch

 

Zdołaliśmy stworzyć zwarty i wierny zapis dziesięciu dni na morzu. Był tak dokładny i porywający, że moim jedynym, jako literata, zadaniem było sprawić, aby czytelnik w to wierzył.

Gabriel Garcia Marquez „Opowieść rozbitka”

Choć wokół czytanej książki i dalej, za oknem pokoju Ericka i za oknem pokoju Jen, istniał realny świat – ani Erick, ani Jen nigdy nie dociekali, czy Bohater naprawdę obudził się rankiem również poza powieścią, ale identycznie jak w niej nie wiedząc, gdzie jest, jak ma na imię ani co znaczy słowo „świat”, recytowane przez postacie patrzące na świat za oknem. Kogo rzeczywistego reprezentuje Bohater? Co prawdziwego symbolizuje jego wyssana z pisarskiego palca afazja? I do czego w świecie namacalnym odsyła widmo nieziemskiego statku, którym Bohater wyrusza w podróż, by odnaleźć swe zgubione „ja”? Erickowi i Jen obca jest ta mania dziergania pewności, ten mozół rozliczania iluzji z prawdy. Wystarcza im samo czytanie opowieści. Ryszard Kapuściński polubiłby Ericka i Jen. Tak myślę.

Gdyby inaczej, szczęśliwiej ułożyła się ostateczność, na swe 90. urodziny Kapuściński może sprawiłby sobie prezent z księgi, na której okładce barwy popiołu widnieje wielka czarna litera S i nic ponad to? Kto wie, gdyby ostateczność ułożyła się fantastycznie – 4 marca tego roku być może sam Gabriel Garcia Marquez, dobry druh Kapuścińskiego, wraz z tortem wręczyłby mu tom „S”, ten zdumiewający przedmiot literacki, stworzony przez filmowego reżysera J.J. Abramsa i prozaika Donga Dorsta? Zdjąłby Kapuściński przezroczystą folię, rozciął okraszoną podobiznami małpy i żaglowca banderolę z nazwiskami Abrams i Dorst, oraz z pudełka z czarnym S na popiele wysunąłby zmęczoną, bardzo zmęczoną książkę - powieść niejakiego V.M.Straki „Statek Tezeusza”. Spojrzałby na wytarte setkami dotknięć krawędzie okładek, z przyklejonej do grzbietu sygnatury bibliotecznej odczytałby numer na wieki przynależny temu jednemu egzemplarzowi i powąchałby tom z boku, aby odgadnąć jego wiek. Pół stulecia, albo i więcej. W końcu otworzyłby tom, zaczął kartkować – i wtedy chyba zagwizdałby z zachwytu, przyglądając się wypadającym spomiędzy stronic na biurko dziesiątkom przeróżnych słownych bibelotów, drukowanych staroci, ręcznie zaczernionych resztek.

Pocztówki z wakacji, spłowiałe listy, wiekowe telegramy, ręcznie rysowane mapki, wyrwane z pamiętników karteluszki, kserograficzne odbitki akapitów z wielu powieści, jakieś awiza, jakieś wycinki z gazet, plankton intymnych zdań na strzępach małych i jeszcze mniejszych… To i owo, szeleszcząca graciarnia, targ pcheł cienkich, giętkich i łatwopalnych. Coś niby papierowy zielnik liter, zżółkłe ślady wielu przeszłości, wielu lektur. A nawet bardzo wielu. Przyklejona pod okładką tabela biblioteczna cała jest w kolumnach pieczątek z datami wypożyczeń i zwrotów – od roku 1957 do 2000. Lecz to nie wszystko. Na marginesach każdej strony powieści Straki „Statek Tezeusza” – odręczne notatki w różnych kolorach. W czarnym, niebieskim, zielonym, pomarańczowym i fioletowym, wreszcie też w szarym odcieniu ołówka. Później pojmie Kapuściński, że różne barwy liter znaczą różne czasy czynienia notatek. Póki co, równolegle czytając powieść Straki i marginalne komentarze - przywodzące na myśl de Laclosa epistolarną powieść „Niebezpieczne związki” – dowiaduje się, że komentarze, podkreślenia, strzałki, wykrzykniki i inne gwiazdki czynili Patrick i Jen, przez długie lata, aby odszukać swoje „Ja”. I oni też zostawili między kartkami zielnik słów. Przez długie lata nigdy się nie spotykali, a jedynie naprzemiennie wypożyczali z gimnazjalnej biblioteki ten, właśnie ten i tylko ten egzemplarz „Statku Tezeusza”, aby na marginesach wymieniać się najdelikatniejszymi zdaniami. Nie szło im o miłość, albo nie tylko. Szło o uchwycenie, kim właściwie są, o zrozumienie, kim każde z nich jest dla siebie samego, o znalezienie na drodze czytania cudzej opowieści – zgubionej tożsamości własnej, jak zgubioną tożsamość próbuje odzyskać Bohater, wchodząc na pokład nieziemskiego statku, którego załoga nie posiada imion i rozmawia gwiżdżąc, albowiem usta każdego marynarza zaszyte są czarną nicią. Gdzie i kogo pytać o rzeczywistą prawdę bezradnych gwizdów? I po co pytać, skoro także na kanwie tych brzmień Patrick i Jen choć tylko o włos, ale jednak lepiej pojmują - każdy prawdę własną?

A czarne S na popiele zewnętrznego pudełka? Co znaczy? Co wynika z niepewności realnego istnienia pisarza Straki? Czy majaczące w tle opowieści tajne stowarzyszenie – właśnie S - uspokaja choć trochę? A z iluzoryczności życia pani F.X. Caldeiry, której wstęp zupełnie niczego nie wyjaśnia – cóż wynika? Dorst i Abrams – czyżby stworzyli powieść piętrową? Kilka zapętlających się fikcji w jednym pudełku? Skonstruowali coś na podobieństwo „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, którego narracyjnym mechanizmem zawiaduje zasada „baby w babie w babie w babie w babie”? A może zapragnęli rozbuchać legendarną labiryntowość fikcji Jorge Luisa Borgesa, zwłaszcza pajęczą sieć „Ogrodu o rozwidlających się ścieżkach”? Dam spokój odpowiedziom. Zwłaszcza że Kapuścińskiego raduje chyba coś innego. Potęga przedmiotu zwanego książką! Potęga w tym przypadku wyjątkowa, gdyż książka staje się oto bohaterem głównym opowieści, którą skrywają jej okładki! Czyż „Statek Tezeusza”, ten i tylko ten egzemplarz, nie jest sednem epistolarnej opowieści o szukaniu siebie w lekturze „Statku Tezeusza”, przez Patricka i Jen pisanej na marginesach „Statku Tezeusza”? Wspaniała pętla iluzji! Oto „S” - opowieść, dla której prawda rzeczywistości jest zbędna zupełnie. Ale też, poprzez prawdę czytającego Patricka i czytającej Jen, prawda rzeczywistości jest w „S” obecna mocno tak, jak w mało której ze wszystkich niezliczonych opowieści globu.

To cieszy Kapuścińskiego i przypomina mu naraz jedną z wielu afer prawdziwości, ongiś wywoływanych przez jego niepodrabialne opowieści, snute na kanwie świata. Poszło wtedy o Lulu, ukochanego pieska cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Sikał ci Lulu na buty dygnitarzy, sikał albo nie sikał – oto jest pytanie!... Z grubsza tak śpiewali opętańcy prawdy litej, gołej, na surowo podawanej. Po czym dorzucali bezlitosne ostrzeżenie. Bo jeśli nie sikał naprawdę – a przecież nie sikał naprawdę – to hoho, panie Kapuściński, hoho i jeszcze raz hohoho!!!!!!... Te i podobne występy wokalne chyba zawsze cieszyły Kapuścińskiego, gdyż cenił on bardzo Williama Szekspira. I tak jak wtedy, w godzinach śpiewu opętańców prawdy surowej oraz jedynej, tak też teraz, pochylony nad nierzeczywistością labiryntu „S”, w którego pokojach Patrick i Jen szukają własnych prawd, przywołuje Kapuściński labirynt pewnego snu w „Stu latach samotności” Marqueza.

Jose Arcadio Buendia noc w noc śnił, że idzie nieskończonym korytarzem, wiodącym przez szereg identycznych pokoi, dokładnie takich jak pokój rzeczywistości, w którym zasnął. Szedł jakby wędrował galerią luster, aż do chwili, kiedy jego wierny przyjaciel, od dawna nieżywy Prudencio Aguilar, dotykał jego ramienia. Wtedy, w którymkolwiek pokoju snu się znajdował – budził się Jose Arcadio Buendia i wracał do pokoju rzeczywistości. Ale pewnej nocy – powiada Marquez – Prudencio Aguilar dotknął jego ramienia w pokoju przejściowym, a on pozostał tam na zawsze, myśląc, że to pokój rzeczywistości…

W 90. urodziny pochylony nad „S”, przypomina sobie Kapuściński stary Marqueza opis pozostania na zawsze w opowieści, a po chwili przywołuje sobie jeszcze z przeszłości tę małą rozmowę o istocie reportażu, jeśli kto woli - o istocie pisania w ogóle, jaką na kanwie „Opowieści rozbitka” Marqueza, bodaj najwybitniejszego reportażu iberoamerykańskiego tamtej epoki, w roku 1955 wiedli ze sobą właściciel popołudniówki „El Espectador”, Gabriel Cano i twórca „Jesieni patriarchy”.

 

Cano: Proszę mi powiedzieć jedną rzecz, młody mój imienniku, czy to, co pan pisze, jest powieścią, czy prawdą?

Marquez: Jest to powieść, ponieważ jest całkowitą prawdą.

Cano: Przysięga pan?

Marquez: Przysięgam.

 

Od tej fundamentalnej wymiany zdań minęło już 67 lat. Wiele. I co? Wciąż nic nie można jej ująć, ani nic do niej dodać. W rocznicę urodzin Kapuścińskiego otwieram jego „Cesarza”. Sam początek. Czytam To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty.

Wszystko jasne na wieki wieków. Lulu sikał dygnitarzom na buty. Taka jest jedyna prawda, gdyż stoi wyraźnie napisane, że Lulu sikał dygnitarzom na buty. Należy się z tym pogodzić i spokojnie czytać dalej, szukając siebie.

Paweł Głowacki