Dziesięć minut

Ostatnia aktualizacja: 15.04.2022 08:00
I znów trwa piątkowy wieczór w Żytomierzu sprzed epok. Słychać go na piętrze Synagogi Poppera, albo nad kręcącymi się wieczorem szpulami magnetofonu w pokoju Neugera, albo w stalówce, którą wiek temu Babel pisał bajkę o powolnej utracie świata. W sumie obojętne, gdzie. Czasu i tak już nie ma. 
Magnetofon szpulowy
Magnetofon szpulowyFoto: Shutterstock/Rudenkois

A na końcu późnego popołudnia – jego głos, już od dawna sam. Szary, chłodny, bez złudzeń. W drobnej sali na piętrze Synagogi Poppera przy Szerokiej 16 w Krakowie, nad ludźmi w teatralnych krzesłach sprzed wieku – jego baryton znużony, bez niego. Jak gdyby dźwiękowa resztka dalekiej inscenizacji, cudem ocalała. Zaskoczenie wśród przybyłych? Coś jak zdumienie. Nie licząc bowiem przyjaciół, co wiedzieli  któż mógł przypuszczać, że Leonard Neuger był pewnego razu u siebie w pokoju  nieśmiertelnym Krappem? Co prawda – przez dziesięć minut zaledwie. Lecz jednak. I niedokładnie tamtym staruszkiem z monodramu Samuela Becketta, tamtą samotnością kamiennie pewną, że świat, więc i literatura  albo jest pamięcią, albo nie ma świata i nie ma literatury. Ale był Krappem. Kto i na kanwie jakich przesłanek mógł wyobrazić sobie, że pewnego dnia wieczorem – koniecznie o 19.15, ulubionej godzinie teatru – ustawił Neuger na pustym blacie szpulowy magnetofon, założył taśmę, podłączył mikrofon, usiadł za biurkiem, uruchomił szpule i patrząc na nic za oknem, rzekł bez pośpiechu: W piątkowe wieczory dławi mnie gęsta gorycz wspomnień. Późnym sobotnim popołudniem, na koniec promocji książki Leonarda Neugera „Brokaty”, przez oficynę Austeria wydanej w Krakowie, na piętrze Synagogi Poppera wybrzmiały te słowa. Wybrzmiały w głosie szarym, chłodnym, bez złudzeń. A dalej – cała reszta bajki szarej, chłodnej i bez złudzeń, przez dziesięć minut żywej w głosie takim jak ona.

     Tamtego wieczoru wielu mówiło o Neugerze. Koledzy z dzieciństwa, naukowcy z uniwersytetów, znawca języka szwedzkiego, i ten, który z nim studiował, i ten, co oglądał z nim w telewizji walki bokserskie, i ten od wspólnych gier chłopięcych w sute przeklinanie, także ta dama, co z Neugerem festiwale literackie organizowała, i prezes dzielący z Neugerem fascynację muzyką klasyczną, choćby „Wariacjami Goldbergowskimi” Bacha w interpretacji Glenna Goulda, albo wyreżyserowanym przez Ingmara Bergmana „Czarodziejskim fletem” Mozarta. Ktoś mówił o Neugerze w roli polonisty niepowtarzalnego, ktoś portretował go jako eseistę, specjalnie wsłuchanego w tony wyobcowania Witolda Gombrowicza, wreszcie ktoś ulepił portret jego wyjątkowości towarzyskiej. Słowem – nie tylko jeden Neuger zjawił się sobotnim wieczorem na piętrze Synagogi Poppera. Profesor, badacz, naukowiec, dyrektor, wygnaniec, tłumacz, pisarz, wybitny twórca bimbrów, kolega, Żyd, ironista, gracz towarzyski, niepowtarzalny reżyser bankietów… Da się skatalogować wszystkich? Odnotować każdą maskę? Co do jednej unieruchomić kolejne role? Wielu mówiło o Neugerze, więc w sobotni wieczór nie mogło być tylko jednego Neugera. Ukochany przezeń Gombrowicz rad byłby. Oto zjawiło się w Synagodze Poppera Neugerów tylu, ile wybrzmiało opowieści o Neugerze. Wierzyć opowieściom? Ale co to właściwie znaczy: uwierzyć opowieści?

     W piątkowe wieczory dławi mnie gęsta gorycz wspomnień. Te słowa wewnątrz szarego, chłodnego i bez złudzeń głosu Neugera, już bez Neugera. I też już bez niego  jego głos, na stronie 45. „Brokatów” mocno rozczarowany. Irytuje mnie nadmiernie mimetyczny styl lektury, cudza niechęć do aluzji, persyflaży, ironii. A krok dalej – rozczarowanie zupełne. Studenci bywają podejrzliwi, zakładają, że wyrazistość czy też niecodzienność językowa skrywa zbyt wiele. Z drugiej strony niekiedy wierzą naiwnie, że przezroczystość wyrazu prowadzi do przejrzystości świata. A ja? Profesor Ryszard Nycz, próbując w sobotni wieczór opowiedzieć sobie Neugera, sięgnął po imię Proteusz. Ten pasterz fok Posejdona - dlatego, że mądry był rzeczywiście  wszelkich studentopodobnych, rozpaczliwie prostolinijnych stworzeń, czyli ludzi prawie wszystkich, unikał jak potworów. Drzemał samotnie w grotach na dalekim pustkowiu świata, a gdy wyczuwał bliskość osobników łaknących jednoznaczności – umykał w aktorstwo, w teatr, w iluzję. Przeistaczał się. Pstryk – i już był tygrysem, lwem, smokiem, wodą, płomieniem, drzewem lub kamykiem. Trudno sądzić, by miał kłopot z umknięciem w postać staruszka Krappa, nagrywającego na szpulowym magnetofonie swą dla siebie samego opowieść o sobie. Przed nachalnością wierzących w to, iż przezroczystość wyrazu prowadzi do przejrzystości świata – Proteusz ocalał siebie w fikcji, bajce, opowieści nieusuwalnie nieprzezroczystej, gęstej, nieuchwytnej. Był skuteczny, ale też miał pewność, że właśnie opowieść nieprzezroczysta, gęsta i nieuchwytna – jest o wiele bliżej prawdy o nim niż klarowna jasność komunikatów typu „dwa i dwa to cztery”, „Ala ma kota”, „woda jest mokra”. Powtórzę pytanie Neugera, pytanie-sedno, zadane przezeń sobie samemu w pamiętliwych „Brokatach”, których nie zdążył ukończyć. A ja? A on któregoś wieczoru szykuje szpulowy magnetofon, po czym tom opowiadań Izaaka Babla na bajce „Gedali” otwiera. W sumie – nie musiał. Ten czterostronicowy drobiazg o powolnej utracie świata – zna na wyrywki. A odkąd wie, że czasu, który mu przeznaczono, została śmieszna resztka – z każdym dniem zna „Gedalego” coraz lepiej, choć nie czyta go każdego dnia. Tamtego wieczoru wszystko jest już gotowe. Włącza magnetofon. Pochyla twarz nad mikrofonem. Zaczyna. Żeby być bliżej siebie - zaczyna mówić sobie starą bajkę.

     I znów trwa piątkowy wieczór w Żytomierzu sprzed epok. Słychać go na piętrze Synagogi Poppera, albo nad kręcącymi się wieczorem szpulami magnetofonu w pokoju Neugera, albo w stalówce, którą wiek temu Babel pisał bajkę o powolnej utracie świata. W sumie obojętne, gdzie. Czasu i tak już nie ma. Za chwilę, po garści słów pierwszych ośmiu akapitów, znów zacznie się rozmowa Gedalego, żydowskiego handlarza starzyzną, z narratorem, może z samym Bablem, może z pochylonym nad mikrofonem Neugerem, rozmowa o zamierającym na dnie nowego świata starym świecie omszałych gestów, wiekowych zapachów, niezmiennych rytuałów. Lecz póki co narrator przywołuje dawne nitki, obrazki jeszcze nie na amen spłowiałe. Znów więc zjawia się żółta broda dziadka, węźlaste palce babki nad świecą i łagodny strach chłopczyka przed nadejściem nocy. Dalej – jest kreda, są farbki i knoty do lamp. Wdzięczą się w sklepiku Gedalego złotolite pantofle, trwa uparcie kompas wiekowy, wypchany orzeł, winchester, guziki, martwy motyl, globusy, czaszki, kwiaty sztuczne… Wszystko? Wszystko, czego już nie ma. I jeszcze namacalna metafora końca – łupina glinianego garnka. Szary, chłodny i bez złudzeń głos Neugera dobrze się czuje w znikających detalach. Znów może być daleko. Głos ten lubi intymność rzeczy małych i odległych, przeznaczonych tylko dla 1 osoby liczby pojedynczej. Duże słowa w bajce „Gedali”, ogólnoświatowe, plemienne, godne największych historycznych podręczników słowa ideologicznej wymiany zdań między sklepikarzem a gościem, co przyszedł jako ostatni przed zamknięciem sklepiku, lub książki, lub pióra – słowa „Rewolucja”, „Kule”, „Strzelanie”, „Kontrrewolucja”, „Międzynarodówka” albo „Towarzysz” – są dla głosu Neugera brzmieniami nudy. Nudą jest jasność, dobra dla żaków żądających intonacji przezroczystych, gwarantujących przejrzystość świata. Lecz martwa jasność nie trwa długo. Babel kończy „Gedalego”, wracają szczypty prochu dobrego do pamiętania, do powrotów, jeśli tylko starczy głosu. „Żydowska chałka”, „Żydowska szklanka herbaty”, „Odrobina byłego Boga w szklance herbaty”. Aż wreszcie trzeba ruszać do synagogi, bo sobota jutro. Idzie więc Gedali. W Synagodze Poppera kilka dni temu - szedł w głosie Neugera przez nocny Żytomierz sprzed wieku.

     Zapiął zielony swój surdut na trzy kościane guziki. Otrzepał się wiązką kogucich piór, chlusnął wody na miękkie swoje dłonie i oddalił się – maleńki, samotny, zamyślony, w czarnym cylindrze i z dużym modlitewnikiem pod pachą.

     Koniec. Pióro odłożone. Wyłączony magnetofon. I nic już nie słychać w drobnej sali na piętrze, gdyż minęło dziesięć minut głosu. Lecz Gedali wciąż idzie. Wystarczy tylko znów puścić taśmę z nagraniem Krappa powtarzającego sobie starą Babla nowelę o utracie. To wszystko. Nic do dodania. Rzeczywiście? Ukochany przez Neugera Gombrowicz – czy w ciszy drobnej sali nie powtórzyłby zdania, którym zamknął swój „Kosmos”, opowieść o odwiecznej bezradności słów próbujących przeniknąć świat? Chyba tak. Z ostatniego rzędu widowni westchnąłby dyskretnie: Na obiad była potrawka z kury.

Paweł Głowacki