Biedna, biedna Ciotunia…

Ostatnia aktualizacja: 26.05.2023 17:37
Ci, którzy widzieli "Casanovę", będą mieli wielką dla uszu zabawę. Słuchanie pastelowych zdań Fredry, pomiędzy którymi krążą brzmienia filmowej opowieści o nieludzkiej samotności kochanka wszech czasów.
Mikrofon
MikrofonFoto: geogif/Shutterstock

Kazałem mu ogolić połowę głowy i poprawiłem mu nos, nakładając duży garb. Miał niewyraźny podbródek, więc zrobiłem mu inny. Zgoliłem mu także brwi i sam malowałem mu inne codziennie rano, w zależności od sceny małymi kreseczkami akcentowałem zdziwienie albo pogardę, lub też przygnębienie.

Federico Fellini

 

     Kto 22 maja wieczorem nie widział Anny Polony w uroczym, białym czepku niemowlęcia, na dwie kokardki wiązanym pod szyjką, temu w niedzielę 26 maja, gdy o 17.05 będzie w Radiu Kraków słuchał premierowej emisji „Ciotuni” Aleksandra Fredry, miękkie, piskliwe ciepło w głosie Polony, wołającej: „Ach, na Boga, ratujcie! Ratujcie, na Boga!” – może wydać się zagadką. A nawet nie tylko może. Bodaj musi. Człowiekowi skazanemu tylko na uszy zawsze jest bowiem pisane zdziwienie.

     Nie wiem, czy rzeczywiście był to czepek dla małych dzieci. Zapewne nie, znawcy starych kobiecych czapek niewątpliwie inaczej nazwaliby ów biały teatralny rekwizyt. Ja jednak patrzę na swe zdjęcie z czasu bezzębnego i widzę wyraźnie: mam na głowie to samo, co miała Polony 22 maja wieczorem. Oto dzień jest letni, gorący, blask słońca bije z okien, siedzę na kolanach mamy, która na łyżeczce wsuwa mi do ust kupkę jabłkowego przecieru. Nie jestem rad, lecz cóż począć… Wiele lat temu, celując palcem w tę fotografię, spytałem mamę, po diabła mi był ten szczelny hełmofon z falującą falbaną, pod szyjką wiązany na dwie kokardki, skoro skwar panował taki, że nawet fotka jeszcze teraz się poci. Odpowiedziała sentencjonalnie: „Im cieplej w główkę, tym cieplej w buzi, a im cieplej w buzi, tym jedzonko raźniej przez szyjkę przechodzi!”. I tu właśnie tkwi sedno. Cud interferencji! Ciepło i miękkość iście mojego czepka na głowie Polony – ociepliło i zmiękczyło jej wołanie o pomoc, jak ongiś mą papkę jabłkową na obiad. To było nieuchronne. Wpływ rekwizytu na sposób istnienia słów zawsze jest fundamentalny.

     Niemowlęca czapeczka. Na stołach, jeśli dobrze pamiętam, jakieś filiżanki, kubki i szklanki, i na pewno igły, brelok, wykałaczki, czyli, jak powiada Fredro, kiurdan, jeszcze okulary i tabakierka, także listek aloesu, cukierek, tasiemka, guzik oraz siarniczki, zwane dziś zapałkami. Do tego temblak zrobiony z ciemnego paska, starodawny kuferek i dwa doprawdy wybitnie dekoracyjne pistolety, bodaj z epoki szwedzkiego potopu, każdy rozmiarów szczupaka i piękny niczym rzeźba z mrocznego drewna, inkrustowanego liśćmi z mosiądzu lub srebra. Kilka krzeseł, w kotarze z tyłu szeroka dziura do wchodzenia na scenę i wychodzenia. No i – kartki. Wszędzie, na stole, a zwłaszcza w dłoniach aktorów – kartki z tekstem „Ciotuni”. W radiu Kraków, w studiu im. Romany Bobrowskiej reżyser Józef Opalski wszystko to zgromadził, aby aktorzy publicznie przeczytali to, co w najbliższą niedzielę będzie można usłyszeć przez radio. Ale prócz rekwizytów oczywistych, rzeczy po prostu, były też rekwizyty, rzekłbym, cielesne i plastyczne, zmieniające się bez wytchnienia, wręcz tańczące. Gesty, miny, spojrzenia i kroki lub kroczki bohaterów: Aleksandry Konior-Gapys (Alina), Katarzyny Zawiślak-Dolny (Flora), Bartosza Cwalińskiego (Edmund), Filipa Perkowskiego (Zdzisław), Leszka Piskorza (Szambelan Kawalerski), Polony (Panna Małgorzata, czyli tytułowa Ciotunia) i Opalskiego (Służący Jan).

     Prywatne nazwiska stawiam przed imionami postaci ze sztuki, gdyż w tym publicznym czytaniu szło tyleż o samą fabułę „Ciotuni”, co o pokaz szukania przy pomocy rzeczowych i cielesnych rekwizytów właściwego tonu i rytmu fraz, składających się na „Ciotunię”. W studiu Bobrowskiej Opalski ulepił coś na podobieństwo teatru w teatrze, powtórzył pułapkę na myszy, tyle że bez krwawych konsekwencji Szekspirowskiego oryginału. Kiedy więc, na ten przykład, Szambelan Piskorza, zanim powie cokolwiek, wcześniej zaciska na powietrzu palce prawej ręki, by tym gestycznym rekwizytem pomóc wycisnąć z gardła właściwe brzmienie - to w sumie nie wiadomo, kto palce zaciska, gdyż nie wiadomo, czy zamiast „Szambelan Piskorza”, nie jest słuszniej rzec „Piskorz Szambelana”. Nie ma więc pewności, czy to Piskorz zaciskającymi się palcami modeluje swoje mówienie fraz Szambelana, czy też Szambelan własnymi palcami przywołuje do porządku niesforne struny głosowe Piskorza. A może jest jeszcze inaczej? Może to otulający szyję Piskorza, wytworny, z magazynu teatralnych kostiumów wysupłany fular jedwabny każe grdyce Piskorza skakać w rytmie eleganckiej polszczyzny Fredry? Nie, pewności żadnej nie ma. Za to jest setna zabawa. Fabuły streszczać – nie ma sensu. Zwłaszcza, iż w „Ciotuni”, jak zwykle u Fredry, zawrotne przygody słów potężniejsze są niż śmieszne przypadki ludzi. Niech zatem starczy, że opowiastka ta jest pastelowym labiryntem romansów, który zaczyna się od miękkiego i ciepłego wołania Polony o ratunek, bo oto pająk, Matko Święta, wstrętny pająk łazi po jej sukience! Aaa fuj!

     Prawdę rzekłszy, bajkę Fredry Opalski naprawdę zaczyna jeszcze inaczej, ciut wcześniej. Zanim na sukienkę Polony wpuści pająka, z głośników puszcza katarynkową melodię Nino Roty, owo hipnotyczne, monotonne plumkanie – drobny kawałek muzyki z „Casanovy” Federico Felliniego. I to jest już ostatni rekwizyt „Ciotuni” Opalskiego. Ostatni, pierwszy, i jedyny, który się uchował do emisji w najbliższą niedzielę. Ci, którzy widzieli „Casanovę”, będą mieli wielką dla uszu zabawę. Słuchanie pastelowych zdań Fredry, pomiędzy którymi krążą brzmienia filmowej opowieści o nieludzkiej samotności kochanka wszech czasów.

     Donald Sutherland, który był Casanovą, musiał do roli ogolić głowę, odmienić nos i podbródek, zgodzić się na sztuczne brwi, na wiele ciągle zmieniających się sztucznych brwi, robionych kredką. Zmienił twarz w lśniący, blady rekwizyt, w oblicze lalki. I dlatego operował intonacją coraz smutniejszego manekina z plastiku, o ile manekiny potrafiłyby mówić. Aż w końcu znieruchomiał, jak gdyby na amen rozkręciła się w nim ta sprężyna, co przez życie całe wprawiała go w maniakalny, nienasycony dygot. „Biedny, biedny Sutherland…”, mawiał Fellini.

     Myślę, że Fellini ciepło by się uśmiechnął, gdyby 22 maja obejrzał w studiu Bobrowskiej historię uroczego lodołamacza erotycznego w niemowlęcym czeku na głowie, kobietki, której w finale nieuchronnych fiask sercowych pozostaje spędzić resztę życia u boku Szambelana, malowniczego pierdoły z jedwabnym fularem u nasady szyi. Tak, uśmiechnąłby się i wetchnął: „Biedna, biedna Ciotunia…”

Paweł Głowacki