Dwaj ludzie z pamięcią

Ostatnia aktualizacja: 02.10.2021 14:11
Tak. Wiele minut radosnej bezradności. Tak. Przez trochę ponad godzinę - dziesiątki łagodnych uśmiechów. Tak. Ale jeszcze coś. Jednak coś jeszcze. Tak. Kilka chwil bez ruchu, bez dźwięku, kiedy się nie śmieją. Patrzą tylko. Na siebie wzajem. Albo gdzieś tam.
Stragany z owocami i warzywami na Małym Rynku w Krakowie
Stragany z owocami i warzywami na Małym Rynku w KrakowieFoto: NAC

Ilekroć idę tą aleją, nie jestem pewna życia.

Bohumil Hrabal „Skarby świata całego”


Przystanęli. Gdzie? W mieszkaniu na piętrze kamienicy przy ulicy Rękawka w dzielnicy Podgórze, ulicy dawno temu – to znaczy wtedy, gdy oni dwaj dopiero zaczynali zabierać się do życia świadomego - przez ciemne dni zamkniętej murem getta? Tam przystanęli? A może w pokoju innego mieszkania, gdzie ojciec młodszego z nich kładł się na poobiednią drzemkę, mając za oknami Wieżę Ratuszową, Sukiennice i na końcu krajobrazu Kościół Mariacki z trąbiącym hejnał strażakiem? Całkiem możliwe. Lecz kto wie, czy nie była to kuchnia w jeszcze innym domostwie, klitka, gdzie w epoce muru (Trochę wcześniej? Trochę później?) starszy z nich zobaczył siedzącego za stołem ojca, który wrócił z zupełnych ciemności, wrócił i patrzył na zamarłego w progu syna, choć przecież dorośli mówili między sobą – wiele razy słyszał tę szeptaną bezradność - mówili, że takie cudowne powroty są ponad ludzkie siły?

Zatrzymali się, usiedli za stołem. Tylko na chwilę. Usiedli teraz, jak to się mówi - dziś, w roku… Mniejsza o dokładność. Starszy ma obecnie lat 88, młodszy – 82. Usiedli. Nic wielkiego – pięć minut postoju, góra kwadrans. W sam raz, by odsapnąć. A o wiele mniej im wystarczy, by spokojnie przywołać ołówkiem widmo schodów kamienicy, którymi sto lat temu biegali w górę i w dół, w górę i w dół, i znów, i jeszcze. Pewnie wspominają niemo. Krótkie gatki… Sandały ze sznurka… Zapałczane nogi… Kruche ramionka… Poręcz cholernie wysoko, chyba dla wielkoluda… A stopni tyle, że nie do zliczenia w pędzie, zwłaszcza, gdy przeskakuje się co drugi… Sto lat temu jakoś tak to wyglądało. A teraz, w filmowej opowieści Mateusza Kudły i Anny Kokoszki-Romer „Polański. Horowitz. Hometown” - siedzą oto za stołem i młodszy z nich, wielki dziś fotografik światowej sławy, rysuje na arkuszu A4 tamte schody… A4? Ile to jest w centymetrach kwadratowych? Tak żałośnie mało? Biedna pamięć…

     Sto lat temu? Rzecz jasna - przesada. Więc ile? Kiedy to było? Znów mniejsza o dokładność. Ale nie skłamie się, kiedy się powie: siedemdziesiąt. Albo lepiej - siedemdziesiąt pięć. Tak, mniej więcej tyle lat temu Roman Polański, pan starszy, i Ryszard Horowitz, pan młodszy, zaczynali zabierać się do życia świadomego. Tutaj, w Krakowie. Tutaj początek ich przyjaźni. Biegi, spacery, ryzyka duże i małe, zauroczenia realnością, rozczarowania, fiaska i wiktorie - wszystko to ramię przy ramieniu. Wspólnie - zachwyt światem bądź przerażenie światem. A teraz, po siedemdziesięciu pięciu latach – wrócili do Krakowa, zgodzili się na obecność kamery. Pierwszy raz po czasie tak ogromnym - spotkali się w krajobrazie, gdzie zaczynali być. I idą alejami przez krajobraz. Jak na plakacie filmu, gdzie dyskretna mgła za ich plecami, po bokach żółknąca jesienią trawa, a przed nimi - cała nieobjęta przeszłość. Idą tak w dokumencie Kudły i Kokoszki-Romer przez miasto. Powoli, ostrożnie, uważnie. Tamte ulice – teraz. Tamte domy – teraz. Albo na odwrót. Teraźniejsze ulice i domy – wtedy. Zlepiają się czasy, obrazy się przenikają. Więc - tamte dziś pokoje, tamte dziś kuchnie, tamte dziś cmentarze - te z chryzantemami przy rzeźbionych w kamieniu krzyżach, te z kamykami na macewach. Idą. Tamte dziś kina, okna, balkony. Tamte dziś druty w Auschwitz i tamta dziś na dokumentalnej taśmie biała twarzyczka młodszego z wędrujących, migająca za drutami Auschwitz w dniu wyzwolenia Auschwitz. Albo tamta dziś studnia w marginalnej wsi pod Krakowem, przy chałupie dobrej rodziny Buchałów, co nie mieli nic, ale za to kartofli zawsze tyle, by starczało dla chłopczyka o imieniu Romek, który nagle został na ciemnym świecie sam jak palec. Słowem – wszystko powtarza się w głowach idących, powtarza się niedokładnie, poniekąd, w strzępach. Wraca tak tamto wszystko. Więc i tamte schody istnieją znów.

Na arkuszu A4 są to pod ołówkiem Horowitza dwie szare kreski pionowe i pomiędzy nimi pięć szarych kresek poziomych. Tyle. Cóż za bieda! Tylko tyle zostało w pamięci? Tyle musi wystarczyć za całą prawdę czasu dalekiego. A za moment pod ołówkiem Horowitza kreskowe drzwi po lewej stronie kreskowych schodów wracają i otwierają się na kreskowy przedpokój kreskowego mieszkania, w którym kreska po kresce sensownych kształtów nabierają: ażurowa kuchnia, ażurowa sypialnia, ażurowa jadalnia i ażurowe meble. Krzesła, stoły, łóżka. I inne przedmioty, najmniejsze i największe. Szafa też? Tamta dziś szafa? Pewnie też i ona, ale głowy nie położę.

     Nie mam pewności, czy Kudła i Kokoszka-Romer zdołali uwiecznić chwilę, kiedy spod ołówka Horowitza wysuwa się z przeszłości i zamiera na kartce A4 - szafa. Jak dla mnie - wysuwa się. Wiem za to, niezbicie wiem, że Polański i Horowitz idą przez Kraków, wędrują labiryntem ulic, chodników, klatek schodowych, pokoi, kuchni, placów, synagog i cmentarzy – w rytmie bliźniaczym do rytmu kroków anonimowych tragarzy, którzy w legendarnej szkolnej etiudzie filmowej Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą” taszczą labiryntem nadmorskiego miasta ów piękny, ogromny przedmiot o dwóch drzwiach i z eliptycznym lustrem pomiędzy drzwiami. Z szafą wyłaniają się na początku filmu z morza, jakby to był prolog czyjegoś snu, na końcu zaś – co jest wolno zasuwającym się wiekiem snu i zarazem epilogiem filmu - nikną z nią pod falami. A pomiędzy zjawieniem się i zniknięciem – idą z szafą w rękach labiryntem miasta i obcych ludzi. Niespiesznie mijają niezliczone drobiny świata.

Przystanek tramwajowy, kawiarnia, ulica przed hotelem, zaułek w cieniu katedry, chodnik banalny, składowisko starych drewnianych beczek, aleja wiodąca wysoko nad strumieniem o kamienistym dnie, pasażerowie tramwaju, kelner, piękna dziewczyna w zaułku, znudzeni chuligani, morderca roztrzaskujący kamieniem głowę ofiary na brzegu strumienia, operetkowa wściekłość stróża próchniejących beczek i cała mrowiąca się ingrediencjami rzeczywistość. Owszem, świat jest przez chwilę zainteresowany wędrującym cyrkiem tragarzy, w końcu nie codziennie ktoś idzie przez miasto z idiotyczną szafą w rękach, lecz w gruncie rzeczy świat nie marnuje na cyrk ten wiele czasu. W istocie jest zatem tak jak zawsze. Dwaj ludzie taszczą stareńką szafę przez odwieczną obojętność świata. W dokumencie Kudły i Kokoszki-Romer przepiękne są przelotne, nieledwie litościwe spojrzenia, co nimi mieszkańcy omiatają plecy Polańskiego i Horowitza, powoli idących ze wspólną pamięcią przez tamten dziś Kraków. Szafa jest pusta, to pewne. Któż by udźwignął kolosa wypełnionego garderobą? Jest opróżniona, lecz przecież muszą w niej istnieć dyskretne ślady czasu przeszłego, dokonanego. Pachnie naftaliną. Na półkach, w sypkich płachtach kurzu, zwanego przez poetę ciałem czasu, widnieją jaśniejsze prostokąty – miejsca po sweterkach, koszulinach, wełnianych skarpetach babci. Jak dawno temu zmarła? A dziadek? Odszedł po niej, czy przed nią? Jego biedne kościółkowe marynarki, płaszcze na pasterkę i wielkanocne spacery dawno temu tak cierpliwie zwisały z wieszaków, które teraz, gdy tragarze próbują wnieść szafę do tramwaju, być może stukają sucho niczym odganiająca nocami od domu złe duchy kołatka nocnego stróża.

Mówię „być może”, gdyż brzmieniem drobnej impresji Polańskiego jest od początku do końca, sekunda po sekundzie - nostalgiczne falowanie jasnych, ciepłych, dyskretnie uśmiechniętych fraz Krzysztofa Komedy. Słychać jedynie to. Film Kudły i Kokoszki-Romer bardzo podobny ma odcień, prawie identyczną temperaturę, zaś gdyby zsumować chwile uśmiechów, którymi Polański i Horowitz kwitują najdalszą swą przeszłość, wyszłoby wiele, bardzo wiele minut. Ogrom czasu radosnego. Oczywista, nieuchronna świadomość utraty nie jest dla nich powodem do epatowania nas jakąś ołowianą zadumą nad dzieciństwem pełnym bólu, lęku i innych mroków. Oni igrają, oni pamięcią bawią się dokładnie dlatego, że na samym początku, w epoce biegania tam i sam po przywołanych dziś ołówkiem schodach, wtedy, kiedy dopiero zaczynali zabierać się do życia świadomego - utracili dużo, prawie wszystko.

Tak. Wiele minut radosnej bezradności. Tak. Przez trochę ponad godzinę - dziesiątki łagodnych uśmiechów. Tak. Ale jeszcze coś. Jednak coś jeszcze. Tak. Kilka chwil bez ruchu, bez dźwięku, kiedy się nie śmieją. Patrzą tylko. Na siebie wzajem. Albo gdzieś tam.

Paweł Głowacki