Szedł i myślał o tym, że oto teraz jego cień będzie wędrował z miasta do miasta, z ekranu na ekran, że nigdy nie dowie się, jacy ludzie będą go oglądać i jak długo będzie poniewierał się po świecie.
Vladimir Nabokov "Maszeńka"
Tamtego wieczoru tylko Fabietto przeczuwał, że Mały Mnich, w miejskiej legendzie od wieków przemierzający labirynt podziemnych korytarzy Neapolu, musi być prawdziwy, jak prawdziwa jest naga pierś cioci Patrycji. Wszyscy inni okazali się racjonalni. Niby jak mieli uwierzyć, że godzinę temu ich krewna rzeczywiście spotkała to karłowate widmo w komnacie zmarłego pałacu, dokąd zabrał ją z autobusowego przystanku swym zabytkowym czarnym fordem sam Święty January w nieskazitelnym garniturze? Jakim cudem mieli nie roześmiać się dotkliwie pusto nad Patrycji bajką o przywracającym jej płodność pocałunku, który złożyła na zakapturzonej główce podziemnego widma? To nie były niepokoje Fabietta. On patrzył tylko. Ufnie się przyglądał. Niepowtarzalnej cioci Patrycji, w poszarpanej koszuli siedzącej na krawędzi łóżka, jej zmatowiałym od zajęczego lęku wargom, sadzy jej oczu skupionych na jego oczach. Patrzył, słuchał i czuł, że Mały Mnich jest dla świata nieuchronny. Że aby dotrwać do jutra, do każdego kolejnego jutra – każdą niepojętą teraźniejszość należy podszywać fabułami niemożliwymi, iluzją, fantastyczną konfabulacją. Że po prostu trzeba, koniecznie trzeba w podziemiach zwykłej codzienności organizować bankiety widm. Za dwie godziny, które nie będą godzinami jego życia tylko godzinami ludzi na kinowej widowni – w ostatniej scenie filmu Paola Sorrentina "To była ręka boga", Fabietto wyjrzy przez lśniącą na ekranie szybę pociągu do Rzymu i na peronie, gdzie żywego ducha - zobaczy Małego Mnicha.
Ten film jest pamięcią Sorrentina. Jego powrotem. Do kilkunastu długich spojrzeń w dalekiej przeszłości. Do chłopięcej epoki uczenia się spojrzeń, które wiodą na podszewkę rzeczy widzialnych, pozwalają zobaczyć, czego nie widać, gdy raz rzucić okiem, lub pozwalają poczuć, że coś hipnotycznego istnieje tam, pod spodem. Pod tańczącymi w powietrzu pomarańczami, pod blizną na starym kolanie, pod ptasim szczebiotem rodziców, pod sadzą oczu cioci Patrycji, pod twarzami, pod Neapolem, pod wszystkim. Chcąc powiedzieć "ja", a raczej "ja" u zarania mego "ja" dzisiejszego – Sorrentino mówi "on", "on" chłopiec, i nadaje mu imię Fabietto. Kiedyś robił już coś podobnego. Być może w każdym swoim filmie. Być może od zawsze tłumaczył sobie realność własnymi iluzjami.
Kilka lat przed "Ręką boga..." długo, bardzo długo – jak później Fabietto na twarz opowiadającej o Małym Mnichu cioci Patrycji – patrzył Sorrentino na 23 fotografie Jacopa Benassiego, na 23 czarno-białe portrety ludzi, na 23 twarze, z czego 22 należą do nieznajomych. Wszystkim dokleił wyssane z palca imiona, spisał nieprawdziwe żywoty, które w godzinach patrzenia odnalazł pod twarzami, a później, z tej prawdy zdjęć podszytej fikcją opowieści, ułożył „Nieistotne wizerunki”, tom godny Brunona Schulza, który marzył o napisaniu potężnej powieści na kanwie twarzy człowieka miniętego na ulicy. Najfantastyczniejszym z nieistotnych wizerunków jest wizerunek ostatni. Twarz 23. - to twarz Sorrentina. Ale Sorrentino nie mówi "Sorrentino". Mówi "on", a sekundę wcześniej, tuż pod swoją fotografią, notuje imię Settimio Valori. Dalej zaś, urywaną narracją, małymi akapitami, które są jak spojrzenia, tka Valoriemu życie i wrażliwość. Jedno z tych narracyjnych spojrzeń mógłby Sorrentino uczynić mottem "Ręki boga...". Ono mówi o niemożliwych powrotach mężczyzny zmyślonego.
Posiada dar, albo przekleństwo, melancholii. Przepełniony nostalgią, tęskni za nieznanym mu życiem jego przodków, pełnym świec i szeptów. I za śniegiem z czasów dzieciństwa. I za oczekiwaniem na Boże Narodzenie. I za niedzielnym porankiem. I za przystankami przy autostradzie. I za plastikowymi pistoletami, które strzelały iskrami. I za głośnymi całusami swojej pięknej matki.
Tak więc Sorrentino wprowadza Fabietta na scenę Neapolu swego dzieciństwa. Dekoracje już są, czekają, fantastyczne, gotowe od wieków i od wieków niezmienione, jak samotna Capri w oddali. Teraz musi tylko na wijącej się tuż przy brzegu Zatoki Neapolitańskiej via Partenope ustawić zabytkowego czarnego forda z eleganckim Świętym Januarym na tylnym siedzeniu – zatem tam właśnie go ustawia. I musi kazać, więc każe szoferowi w liberii pędzić majestatycznie na autobusowy przystanek, gdzie ciocia Patrycja już czeka niecierpliwie, lecz jeszcze nie wie, że w istocie czeka na czarnego forda, który naprawdę nie jedzie drogą rzeczywistości, a raczej - nie tylko drogą rzeczywistości. Ruszyli, suną. Via Partenope - zupełnie pusta. Zdążą, spokojnie zdążą przed autobusem. Zaczyna się film. Zaczyna się powrót Sorrentina. Zaczyna się dwugodzinna wizyta.
Opowiadać fabułę? Streszczać? Lecz jak opowiedzieć kilkanaście spojrzeń Fabietta? I czy wypada streszczać cudzą pamięć? Na dodatek wszystkie spojrzenia Fabietta, wszystkie spojrzenia kamery Sorrentina, są tak wyzywająco normalne! Nie sposób złowić niecodzienności ich codzienności. Nie sposób w kadrze Sorrentina wskazać tę tycią, lekko uchyloną furtkę, przez którą, niczym w opowiadaniach Julia Cortazara, przejść można na ciemną, tkaną z pytań bez odpowiedzi podszewkę zwyczajnego widoku, lub też przez którą stamtąd na naszą stronę przesuwa się i zostaje z nami na chwilę niewielką – niepokój. Mały Mnich, Munaciello, ten starożytny karzeł w mrocznym habicie, władca neapolitańskich podziemi, zjawia się czasem na powierzchni, przełazi na stronę doczesnych, aby najdurniejsze pod słońcem figle im płatać z nudów, ale też by rozwiać realną rozpacz, jak na krótko, bo na krótko, lecz przecież za niewielką cenę pocałunku w zakapturzoną główkę - rozwiał ból cioci Patrycji. Owszem. Lecz gdzie tkwi furtka, przez którą Mały Mnich przychodzi w gości, a później wraca w ciemność?
Nie. Nie trzeba opowiadać, ani streszczać. Pozostaje patrzeć na spojrzenia Fabietta. To wszystko. Także gdy nie ma go w pobliżu kamery Sorrentina - trzeba patrzeć, gdyż widać wtedy spojrzenia Sorrentina samego, który chcąc powiedzieć "ja", rzekł przecież "Fabietto". Nim, przytuleni do siebie przed rozpalonym kominkiem, zasną – rodzice Fabietta powiedzą sobie "dobranoc", ćwierkając niczym wróble. Podobny niewidzialny mrok zjawi się nad blizną na kolanie starej kobiety w futrze, która wielbi przeklinać i żuć świeżą mozzarellę. Nie wiedzieć dlaczego będzie dziwnie obok mamy Fabietta, ze szczęścia żonglującej trzema pomarańczami w ogrodzie, a później powtarzającej ten cyrkowy numer nocą w domu, lecz tym razem z rozpaczy. Naga, opalająca się na pokładzie łodzi ciocia Patrycja, prosząca Fabietta o ręcznik. Niespełna rozumu sąsiad, maniakalnie polerujący karmazynowy samochód, sąsiad, dla którego palenie papierosa jest chwilą mistyczną. Widok już na zawsze, na amen pustego łóżka w sypialni rodziców. Te i wiele innych krajobrazów niczym finezyjne epifanie. A po zniknięciu każdego z nich - wciąż to samo niepokojące wrażenie, że przeoczyło się coś istotnego, że straciło się coś, choć przecież patrzyło się, patrzyło się uważnie. Tak, niepokojące wrażenie zgubienia czegoś, przez dwie godziny wraca ciągle. A raz – puchnie strach potworny. Strach na widok wściekłości, zwierzęcej wściekłości Fabietta, któremu w szpitalu zabroniono zobaczyć zwłoki rodziców, aby jego wciąż jeszcze chłopięcym oczom oszczędzić ohydnego widoku wieczności. Chyba właśnie w tamtej chwili Fabietto zrozumiał, że jedyne, czego chce, to tworzyć filmową iluzję, wypełniać puste kadry po przeszłości przeoczonej bądź zobaczonej nieuważnie.
Dlatego po dwóch godzinach swego powrotu, Sorrentino kupił mu bilet na pociąg do Rzymu, filmowego sedna Włoch. Ostatnie, co na zupełnie pustym, nie całkiem rzeczywistym peronie dostrzegł Fabietto przez szybę wagonu, to była chłopięca buzia Małego Mnicha, który zsunął z głowy kaptur. Buzia jak żywa! I jak żywa chłopięca dłoń, uniesiona na pożegnanie. Fabietto uśmiecha się. Miał więc rację tamtego wieczoru, na przekór dorosłym wierząc w prawdę cudownego kłamstwa cioci Patrycji.
Paweł Głowacki