Grudzień 1970

Strzyżenie, przesłuchanie, bicie

30.11.2011 13:17
Relacja Wiesława Kasprzyckiego, syna Henryki Halman.

"(…) Kiedy sala dobrze się napełniła – może po dwóch godzinach – przyszedł ktoś wyższy rangą, kazał usiąść jak poprzednio – po turecku, z rękami do tyłu – ale w szeregach. Zaczęli nas "strzyc" takimi myśliwskimi nożami. Ja nie miałem długich włosów, to bardziej cierpiałem. Równocześnie przynieśli taki drewniany fotel – jest tam do dziś, siadają w nim przewodniczący kolegiów – wybierali niektórych, kazali przekładać się przez ten fotel i bili.

Nadszedł jakiś nowy, też w panterce. – "Co wy tu robicie?" – sprawiał wrażenie zaskoczonego. – "Daj spokój – powiedział jeden z pozostałych – chodź do bufetu, napijemy się czegoś". Minęło może z pół godziny, wrócili i ten facet, który się dziwił, stał się gorszy od kolegów. Bili. Na oślep, na odlew, gdzie popadło. Cofaliśmy się pod jedną ścianę, pod drugą. Skóra po uderzeniach zaczęła pękać, krwawić, na podłodze zrobiła się maź z krwi i włosów.

Zaczęli wzywać ma przesłuchanie, na pierwsze piętro. Tam wchodziło się za jakieś przepierzenie i na prawo do pokoju. Jak się później dowiedziałem, był to ówczesny pokój Prezydenta Miasta. Duże puste biurko, czterech drabów pod ścianą i za mniejszym biurkiem jeszcze jeden drab. – "Nazwisko". Ten przy biurku odszukał moje dokumenty – zabrali je na początku – policzył w imieniu i nazwisku litery, ilość zapisał w kółku na kartce i kazał mi położyć się na stół. Nie zrobiłem tego, cofnąłem się tylko wstając z krzesła – bo kazano mi usiąść – tych czterech tylko na to czekało, momentalnie rozłożyli mnie na stole. Dostałem tyle razy, ile było liter. Miałem zdjęcie dziewczyny, dzisiejszej żony, z podpisem, że na zawsze itd. I imię na dole. Zapisał to imię, policzył litery, te draby znowu mnie rozłożyły na stole. Zerwałem się, ale jakoś niezręcznie, że spadłem na podłogę i tam mnie skopali. Tak samo liczyli jeszcze lata.
Potem mnie wyprowadzili. Zszedłem z półpiętra – ten, który liczył litery, zawołał mnie. Ci, którzy mnie prowadzili, zostali na miejscu – podszedłem do niego do góry. Rękę miał w rękawiczce, w pięści trzymał tuleję dość dużą, jak dziś pamiętam: mosiężną. Dostałem tym w twarz. Spadłem na dół, na wycieraczkę. Plułem krwią, ale zęby nie wyleciały, tylko później – ale to już stwierdzili lekarze – okazało się, że wszystkie są obluzowane, latały tak w górę i w dół.

Podniesiono mnie pod ręce – bo iść po takim czymś to nie da rady – i zawleczono z powrotem do Sali kolegium. Tu wszystkim kazali się rozebrać i złożyć ubranie ładnie w kostkę. A potem znowu bicie. O wyjściu do ubikacji nie było mowy, ludzie załatwiali potrzeby wprost na Sali, odór był potworny. A przede wszystkim wygląd tej sali – włosy, krew i odchody – naprawdę cyrk. 
 Na ścianie, na prawo od wejścia, wisiał biały orzeł wycięty ze styropianu. I ten orzeł cały zachlapany tą mazią. Dopiero dziś widzę w tym jakiś symbol, wtedy o tym nie myślałem, może byłem za młody? Byliśmy więc nadzy. Teraz zaczęły się takie różne zagrywki. Na przykład kazali człowiekowi wstać, podejść do ściany, krok do tyłu i oprzeć się kciukami o mur. Nie wiedziałem, o co chodzi, a to przecież momentalnie mdleją palce. Wystarczyło, by ktoś ukląkł czy ugiął się tylko, a bito i kopano go tak, że szybko podnosił się znowu (…)"

(Źr. "Spotkania" nr 24, Lublin 1983)