Kilka minut przed 8.00 dostaliśmy informację, że przylot samolotu z Warszawy opóźni się. Może kwadrans, a może 20 minut później kolejna wiadomość –„prezydencki Tupolew miał kłopoty przy lądowaniu”. W międzyczasie dotarli do Katynia kolejni reporterzy Polskiego Radia: Wojciech Cegielski i Witold Banach. Gdy za trzecim razem poinformowano nas, że maszyna polskiej delegacji ma awarię, już nie czekaliśmy.
Wrzuciliśmy anteny satelitarne i komputery do bagażnika i z piskiem opon ruszyliśmy z Katynia do Smoleńska. Już po drodze dowiedzieliśmy się, że Tu-154M z biało-czerwoną szachownicą rozbił się i najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy.
To było jak grom z jasnego nieba. Informacja, której nikt się nie spodziewał, i w którą nikt z nas nie chciał uwierzyć. Gdy kilkanaście minut po katastrofie dotarliśmy do lotniska Siewiernyj, na miejscu były już oddziały strażackie, karetki pogotowia i policyjne radiowozy, a kordon funkcjonariuszy służb porządkowych bronił dostępu do miejsca tragedii.
Gromadzący się w tym miejscu mieszkańcy Smoleńska płakali, niektórzy zrywali polne kwiaty, rosnące w przydrożnych rowach i układali je obok płotu, oddzielającego lotnisko od drogi łączącej Smoleńsk z Moskwą. Później ludzie zaczęli przynosić świece, których płomienie nie gasły przez wiele dni. Tyle zapamiętałem z pierwszych godzin po katastrofie smoleńskiej.
Pamiętam, że relacjonując te tragiczne wydarzenia nie mogłem powstrzymać łez płynących po policzkach. Również dziś, po sześciu latach od katastrofy, na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku płoną znicze, a obok miejsca, w którym zginęło 96 pasażerów Tu-154M leżą świeże kwiaty.
IAR/Maciej Jastrzębski