Czekając na Jadzię

Ostatnia aktualizacja: 22.12.2017 16:06
Dopiero przy drzwiach, kiedy odwróciłem się, by spojrzeć na unowocześnioną Jadzię po raz ostatni, zobaczyłem, że swą oponą narysowała dla mnie w zieleni na szkle serce przebite strzałą.
(zdjęcie ilustracyjne)
(zdjęcie ilustracyjne)Foto: Shutterstock/Poznyakov

Książka to spotęgowane dopełnienie tytułu, czyli spotęgowany tytuł. Tekst książki rozpoczyna się od wyjaśnienia tytułu, i tak już się dalej toczy.

Novalis

Jakiś czas temu znów popijałem z Jadzią w barze na rogu kawę z ciepłym mlekiem. Lubię te godziny. Lubię spotykać się z Jadzią przy kawie, bo lubię dostrzegać, że nic się w istocie nie zmieniło. Nie inaczej sprawy się miały tamtego dnia. Kawa była kawą, stolik – stolikiem, krzesła – krzesłami, biała kawa w filiżankach – białą kawą w filiżankach, i ten sam, od lat nie zmieniany barowy blat tkwił w głębi baru. Wszystko takie, jak za każdym razem, takie, jak zawsze. Zwłaszcza Jadzia. Jej głowa - ta, co zwykle, i tam, gdzie zazwyczaj. Podobnie z nogami, szyją, rękami. I nad białą kawą odwiecznie dyskretny jej uśmiech na wargach doskonale cienkich. Słowem - ulga, którą zawsze przynosi brak szalonych niespodzianek. Tak. Lecz epilog kawy był jednak zaskakujący. Na pożegnanie Jadzia wyznała, że znika na tydzień, może nawet na trzy, gdyż postanowiła być na czasie, bardzo na czasie, i kiedy już będzie bardzo na czasie – to zadzwoni i na rytualną kawę się umówimy. Cóż było robić? Czekałem. Czekałem na Jadzię i czytałem. „Wujaszka Wanię” Antoniego Czechowa. A wcześniej – wyznania Iwana Wyrypajewa, który w warszawskim Teatrze Polskim szykował premierę „Wujaszka Wani”.

Zaskakujące to wyznania. Na dobrą sprawę – szalenie u nas kłopotliwe słowa. Zwłaszcza, że Wyrypajew nie jest przecież siwobrodym stuletnim pradziadkiem, nad którego konserwatywną postawą można co najwyżej litościwie pokiwać głową. Jest rosyjskim reżyserem średniego pokolenia, czyli reżyserem młodym, jak cała mnoga szpica współczesnego teatru naszego. Na kanwie więc jakiego niepojętego cudu zrodziła się w głowie jego myśl ta oto? „Dramat powinien być wystawiany dokładnie tak, jak został napisany, ponieważ treść i forma są nierozłączne, a wierność tradycji wydaje się dziś największym wyrazem awangardy”. A dalej, z każdą kolejną refleksją, jest coraz bardziej dla nas kłopotliwie.

Powiada Wyrypajew, że zminimalizował ingerencję w oryginał, zmieniając tylko kilka słów. Dlaczego? Nie chodzi jedynie o normalne przecież w świecie normalnym poszanowanie cudzych opowieści, ani o kurczowe, desperackie trzymanie się omszałych dogmatów teatralnego konserwatyzmu. Chodzi po prostu o to, że „Wujaszek Wania” jest opowieścią genialną, bardzo dobrze stworzonym dramatem, a jeśli tak, to logiczne, a zwłaszcza rozsądne jest, że nie wymaga korekt. Dłubanie w rzeczy genialnej – choćby przez napuszczanie na nią wściekłego stada nowoczesnych, uwspółcześniających gadżetów kostiumowo-scenograficznych – zawsze powoduje to, że genialna rzecz nie wybrzmiewa w krasie pełnej. Czyli diabli wiedzą, co właściwie wybrzmiewa wtedy ze sceny, jaki pokurcz w trampkach, dresie z kapturem i z laptopem pod pachą tam rzęzi. „Nie bez powodu autor zamieszcza w tekście didaskalia”, powtarza Wyrypajew prawdę starą jak teatr, niechybnie budząc tym popłoch nad Wisłą. (Popłoch w swej gęstości zapewne porównywalny z obrazą spowodowaną werdyktem międzynarodowego jury Boskiej Komedii w Krakowie, które nie nagrodziło żadnej z polskich, mętnych, sennie dryfujących pyz metafizyczno-publicystycznych, za to nagrodziło opowiastkę prostą i klarowną, o wyraźnie zaznaczonym początku, środku i końcu). A kiedy dziennikarka pyta, co też współczesny teatroman może wynieść z dzieł Czechowa, Wyrypajew bez zmrużenia oka odpowiada: „Myślę, że to samo, co ze spotkania z dziełami Mozarta czy Beethovena”.

Mozart, Beethoven, inni jeszcze, których nie mało. Pierwszych taktów ich dzieł wystarczy posłuchać, by wiedzieć, w jakiej tonacji opowieść snuta będzie do nuty ostatniej, brzmienia o jak nieuchronnym, nie do zastąpienia kolorze ucho złowi, aż nastanie cisza. Otwieram „Wujaszka Wanię”. Oto pierwsze takty.

MARYNA: (Nalewa szklankę herbaty) Napij się, panoczku.
ASTROW: (Niechętnie bierze szklankę) Jakoś się nie chce...
MARYNA: Wolałbyś może wódeczki?
ASTROW: Nie. Nie co dzień piję wódkę. Poza tym duszno dzisiaj. (Pauza) Nianiu, jak dawno my się znamy?

W tych czterech westchnieniach – tonacja całego „Wujaszka Wani”. Tonacja, która się nie zmieni, która faluje aż do frazy: Kurtyna spada powoli. O intonacji opowieści Czechowa różnie mówiono, czasem wprost, innym razem w podtekście, lecz w istocie zawsze to samo. Lew Szestow: „Wszyscy bohaterowie Czechowa boją się światła, wszyscy bohaterowie Czechowa pozostają samotni”. Vladimir Nabokov pisał, iż przedziwne piękno swych bajek Czechow osiągał „oświetlając wszystkie słowa przyćmionym światłem, nadając im to samo szare zabarwienie, odcień pośredni między kolorem starego parkanu i ciężkiej burzowej chmury”. Od pierwszych taktów, do finału „Wujaszka Wani” - brzmi właśnie ta szarość nie do usunięcia, nie do podmienienia innym odcieniem, spójna doskonale, nieuchronna. Wystarczą cztery westchnienia na początku, a dalej wszystko jest tak i tylko tak, jak być musi, bo inaczej być nie może. To znaczy – może. Owszem. Tylko że wtedy nie byłby to „Wujaszek Wania”. Kiedy jest się człowiekiem normalnym - nie można poważnie twierdzić, że gra się kosmos Mozarta lub Beethovena, wcześniej fanaberiami swego tępawego, acz nowoczesnego ucha, kompletnie zgruchotawszy partytury Mozarta lub Beethovena, aby na czasie były, bardzo na czasie. Z tych wyżyn na ziemię schodząc – elektryczny czajnik to nie jest samowar bardzo na czasie, tylko elektryczny czajnik. By wiedzę tę rewelacyjną posiąść, wystarczy dobrze przeczytać: „samowar”, a zaraz potem: „czajnik elektryczny”. Ot i cała, krótka odpowiedź, dokumentnie rozjaśniająca sekret wyznań Wyrypajewa.

Jak bardzo wstrząsający cud zrodził w jego głowie myśli stare jak teatr? Żaden cud, a elementarna umiejętność. Otóż – Wyrypajew umie czytać. I tyle. Umieć czytać, to nie tylko umieć kilka liter do kupy zebrać i wydukać, dajmy na to: „Ala ma kota”. Owszem, od zdobycia takiego fachu należy zacząć, lecz nie wolno na tym poprzestać. Umieć czytać, to nade wszystko umieć pogodzić się z tym, że jak jest: „Ala ma Kota”, to nie ma i być nie może: „Heniowi padła świnka morska”. Tak, Wyrypajew po prostu umie czytać. Czy jest to możliwe, gdyż wprawdzie młody reżyser teatralny z niego, lecz nie polski, a rosyjski? Być może. Jedno wszakże pewne. Dlatego, że umie czytać, z klasycznym „Wujaszkiem Wanią” nie jest u niego tak, jak z wszelką klasyką jest u naszych, młodych i nowoczesnych, a jest z nią ściśle tak, jak z Jadzią w szponach Jadzi zdecydowanej na bycie bardzo na czasie. Zadzwoniła w środę...

W czwartek czułem się w barze na rogu tak, jakbym białą kawę popijał siedząc naprzeciwko akwarium, w którym falowała ogonem moja Jadzia, przez chirurgów nowoczesnych, tych trzymających palce na pulsie dnia reżyserów kobiecej cielesności, przepoczwarzona w modnego glonojada. Nie, żadne tam „jakby”! To nie było złudzenie, to był fakt teatralny! Szeroko otwartymi, gigantycznymi wargami, co jako żywo przypominały napompowaną oponę małego fiata, Jadzia dawała ssącego buziaka szybie pokrytej zielonym nalotem, buziaka nieustającego i przesuwającego się po szkle powoli, bardzo powoli. Kawa jakoś mi nie smakowała. Na dodatek nic, ale to kompletnie nic nie rozumiałem z tego, co Jadzia mówiła, o ile w ogóle mówiła. Nie dopiłem, wstałem, „muszę lecieć” - rzekłem. Wtedy Jadzia puściła z płaskiego noska trzy, może cztery czułe bąbelki na pożegnanie. Dopiero przy drzwiach, kiedy odwróciłem się, by spojrzeć na unowocześnioną Jadzię po raz ostatni, zobaczyłem, że swą oponą narysowała dla mnie w zieleni na szkle serce przebite strzałą. To miłe, nie ma co kryć. Lecz jednak trzeba będzie zmienić lokal.

Paweł Głowacki