Tobołek

Ostatnia aktualizacja: 13.04.2018 13:28
Pusta scena, gra szarości i blasków, i bardzo stara bajka, raz jeszcze opowiedziana, tyle że w innej, osobnej, dyskretnej intonacji.
Kuszenie św. Antoniego w reż. Michała Telegi, studenta II r. krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych
"Kuszenie św. Antoniego" w reż. Michała Telegi, studenta II r. krakowskiej Akademii Sztuk TeatralnychFoto: mat. prasowe

Zrozumiałem, czym naprawdę są ci żebracy: świętymi powtarzania.
Elias Canetti "Głosy Marrakeszu"

Baśń o kuszeniu Św. Antoniego jest tak stara, opowiedziano ją już tak wiele razy i w tak wielu przeróżnych intonacjach, że wieki temu mógł przytrafić się światu paradoks. Kiedy na placu publicznym bajarz zaczął baśń tę snuć na głos po raz pierwszy w historii, ktoś w zasłuchanym tłumie westchnął zbolały: "Co, znowu to samo?!!! Na litość Boga! Ileż razy można?!!!". Po czym dodał: "Idę do domu" - i poszedł. Mogło tak dziwnie i zabawnie się zdarzyć. Kilka dni temu w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych studenci aktorstwa pokazali skomponowane przez studenta reżyserii Michała Telegę "Kuszenie Świętego Antoniego" Włodzimierza Szturca. Nikt nie wyszedł przed końcem. Na początku zobaczyli na pustej scenie czarny tobołek i usłyszeli, jak tobołek oddycha. Zostali.

Nie znali bardzo starej bajki? Zżerała ich ciekawość, jak historia ta się zakończy? Pragnęli zobaczyć potworność scenicznych diabłów? Chcieli się od Antoniego nauczyć sztuki walki z cuchnącymi siarką demonami? Zawsze zacnie jest pokrzepić sobie swego nieodwracalnie grzesznego ducha portretami herosa, co duszę ma niezłomną. O to im szło – więc zostali?...


Na środku gigantycznego targowego placu w Marrakeszu Elias Canetti znalazł mały brązowy tobołek. Nad ziemią - pajęczyna cudownych zapachów przypraw korzennych, chór ślepych żebraków wciąż, bez wytchnienia, uporczywie powtarzających jedno tylko słowo "Allach!" i wkładających monety do własnych ust, bo tylko tak mogli sprawdzić, jakim nominałem dobry człowiek się nad nimi zlitował, do tego sukna we wszystkich kolorach świata, kaskada języków, blask pieniędzy sunących między palcami, kwaśne skóry kobiet, ul oczu nieufnych, brzęczenie, migotanie, nieogarniona pełnia życia. A tam, w dole, na dnie, pomiędzy milionami nerwowych stóp – mały brązowy tobołek.

Miękka gruda i dobywający się zeń bez ustanku jeden jedyny, niski i chrapliwy dźwięk, jedna snująca się litera, nieskończona litania "aaaaaaaaaaaaaaaaa..." Na dnie kolosalnej pełni życia, w samym sednie gigantycznej opery kuszenia wszystkich wszystkim – samotność doskonała, niczym kot zwinięta w kulę, kucająca, czasem próbująca się czołgać, lecz niewiele, niewiele, niezauważalnie. Na plac targowy Canetti wracał dzień w dzień, by na dnie ula, pomiędzy milionami nerwowych stóp odnaleźć mały brązowy tobołek i usłyszeć jego nieskończone i doskonałe, bo czyste brzmienie. Wracał tylko po to, gdyż nie śmiał odsłonić brązowej szmaty, aby zobaczyć twarz, nie śmiał wsuwać pod szmatę monet ni jadła, nie śmiał śledzić, skąd samotność przybywa, ani gdzie znika o zmierzchu, nie śmiał pocieszać, koić, głaskać. Wracał tylko po to, by powtórzył się nie dający spokoju obraz i nie dający spokoju dźwięk.

Dni temu kilka nikt nie poszedł do domu przed końcem „Kuszenia Świętego Antoniego” Szturca i Telegi, bo każdy zobaczył w prologu czarny tobołek na pustej scenie i każdy usłyszał oddech czerni. A po chwili z czerni wysupłał się człowiek, spojrzał w górę, w reflektor słońca, i rzekł: "Cóż? Znowu się spotykamy?" Tak, znowu. Który to już raz od tamtej chwili odległej, kiedy anonimowy bajarz pierwszy raz snuł publicznie baśń o kuszeniu Antoniego? Kolejne powtórzenie. Powtórzył Jakub de Voragine w "Złotej Legendzie", powtórzyli na swoich obrazach Hieronim Bosch, Witkacy, Salvadore Dali, Piotr Bruegel starszy i Matthias Grünewald. Ilu jeszcze? W jak wielu poetykach? W jak wielu gatunkach sztuki? Za dzieło swego życia Gustaw Flaubert uznał zdumiewający labirynt "Kuszenia Świętego Antoniego", który zaczął konstruować po zobaczeniu obrazu Bruegela.

Na końcu innej swojej baśni, "Legendy o Świętym Janie Szpitalniku", Flaubert stawia zdanie pamiętne: "Oto historia świętego Juliana Szpitalnika – taka mniej więcej, jaką można oglądać na witrażu kościelnym w moich stronach". Trochę zabawne, a może nieuchronne: swe drobne, czyste "Kuszenie..." Szturc ułożył ponoć po godzinach patrzenia na monstrualne, stentorowo krzyczące "Kuszenie..." Grünewalda, obraz, co jest częścią wielkiego ołtarza z Isenheim. Można się przerazić, oglądając demony uwiecznione na tej bardzo starej desce, lecz Szturc jest gdzie indziej. Jest w dyskrecji, spokoju, klarowności. A także w braku tanich, pensjonarskich pocieszeń. Podobnie jak Antoni Flauberta – Antoni Szturca w ostatecznym rachunku godzi się na fiasko swych pytań, na to, że nie doczeka ostatecznych odpowiedzi. Godzi się na niepewność.

Nikt nie wyszedł z seansu Telegi, bo zaczęło się od obrazu czystego i tak pozostało do finału. Pusta scena, gra szarości i blasków, i bardzo stara bajka, raz jeszcze opowiedziana, tyle że w innej, osobnej, dyskretnej intonacji. Kuszenie skórami kobiet, kuszenie słowami pozornie ciepłymi, kuszenie śpiewem chóralnym i na żywo dobywanymi z bębnów i pudeł rytmami. A wszystko – czyste. I nic z tego, co kusi, w istocie nie przybywa z zewnątrz. Nie ma piekła ani nieba, jest tylko wnętrze głowy Antoniego. To wszystko. W ostatniej ciemności, jak to w ciemności, nic nie widać. Lecz pocieszam się nadzieją, że święty Antoni, który już pojął, że bycie świętym, to bycie wiecznie niepewnym - w finałowej ciemności znów jest czarnym tobołkiem, niewielkim oddechem.

"Może nie miał języka, żeby wymówić «l» w słowie «Allach», i imię Boga skróciło się do „aaaaaaaaaaaaa", powiada Canetti o małym brązowym tobołku. I dodaje: "Jednak żył i z nadzwyczajną pilnością i wytrwałością powtarzał swój jedyny dźwięk, powtarzał godzinami, dopóki na wielkim, rozległym placu nie pozostał tylko ten jeden dźwięk, który potrafił przeżyć wszystkie inne".


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki