Kilka spokojnych minut

Ostatnia aktualizacja: 22.06.2018 17:08
Stare słowa – to wszystko, co mieli, by zapełnić czekanie. Tylko to im pozostało z przeszłości. Żadnych innych śladów czasu dokonanego. By dotrwać do pierwszego dzwonka u drzwi wejściowych – mieli tylko gadające z sobą swoje biedne pamięci.
Anna Polony i Jacek Romanowski podczas czytania sztuki Eugenea Ionesco Krzesła
Anna Polony i Jacek Romanowski podczas czytania sztuki Eugene'a Ionesco "Krzesła"Foto: Klub SPATiF w Krakowie

Szafo szafo Semiramido
piramido
Aido
opero w trzech drzwiach!

Miron Białoszewski "Sztuki piękne mojego pokoju"


     Jako maleńka dziewczynka, jeszcze niemowlę, miała być karmiona przez gołębicę, później zaś miała wyrosnąć na legendarną postać Bliskiego Wschodu. Bardzo dawno temu to było, albo nie było. Miała stworzyć mury miasta Babilon, a nawet założyć i do świetności doprowadzić całe miasto Babilon. Miała zbudować gigantyczne imperium, obejmujące ziemię od Egiptu, aż po Indie. Miała zbudować nad miastem wiszące ogrody, jeden z siedmiu cudów świata, gestem tym czarodziejskim potwierdzając pogłoskę, iż jest pół-boginią. Miała przez życie całe dokonać czynów nie z tej ziemi, kiedy zaś poczuła zbliżającą się ciemność – miała powrócić do źródeł, zmienić się w gołębicę, z miękkim szmerem zniknąć w powietrzu. Nie zgadzając się z sobą, któraż to z niewiast tamtych odległych czasów była nią - o jej życiu pełnym fantastycznych czynów historycy wszystkich epok prawią zgodnie. Dziś już raczej wszystko jedno, jak było naprawdę. Dziś już raczej obojętne, czy w ogóle cokolwiek z tych bajań było realne. Zostało słowo. Gdy kruszeją rzeczy, gdy niczego już nie ma, bo znikły wszystkie ślady – zawsze są jeszcze słowa obok nas, w nas. Po prostu – opowieść do powtórzenia. Po tej, którą wykarmiła gołębica, zostało słowo jak zaklęcie. Semiramida! I tyle wystarcza.

     "Pij herbatę, Semiramido", rzekł wczoraj czule do swojej ukochanej Starej (Anna Polony) Stary (Jacek Romanowski), który lęka się nieodległego przybycia gości – tłumu przezroczystych duchów ze wszystkich stron świata i ze wszystkich epok - gdyż wstydzi się ułomności swojej mowy, braku łatwości dykcji i łatwości brzmienia. Kilka, kilkanaście taktów dalej dobra Semiramida łagodzi jego lęk. Dotyka istoty rzeczy. W każdym zdaniu jest samą łagodnością, bezradnym pocieszeniem.

     "Łatwość przychodzi, kiedy się zaczyna, to tak jak z życiem i ze śmiercią... Trzeba się tylko zdecydować. Mówiąc, odnajduje się pojęcia, słowa, a potem nas samych w naszych własnych słowach i miasto, i ogród – może odnajduje się wszystko, nie jest się już sierotą".

     Te Semiramidy zdania wczoraj, a przed nimi i po nich - inne zdania "Krzeseł". Inne słowa opowieści o ostatnim czekaniu na wizytę przezroczystych duchów, a później o ostatnim ułomnym goszczeniu przezroczystych duchów w pełnej pustych krzeseł półkolistej komnacie domostwa nad stęchłym jeziorem lub Styksem. Dzwonki u drzwi wejściowych, coraz częstsze, będą niby brzdęk obola w zębach. Przy krakowskim Rynku Głównym, w piwnicach aktorskiego klubu Loża, Polony i Romanowski powtórzyli wczoraj starą opowieść, obszerne fragmenty starej opowieści Eugène’a Ionesco. Dyrygentem całości, a także Mówcą, co zjawia się w epilogu, by swym bełkotem wyręczyć śmiertelny lęk Starego przed publicznym przemawianiem, był Józef Opalski. Przykry to koniec, cierpki. Oto Mówca, pan w bordowej koszuli i pod wielką niczym lecący nietoperz muszką, bredzi coś na migi, kreśli na tablicy litery składające się w słowa prawie nie do pojęcia – a w efekcie jest ten jego teatrzyk mocniej zrozumiały niż mowa całego dzisiejszego teatru awangardowego, brzmi o wiele, wiele czyściej, jasny jest. Przykry, cierpki to finał, ale też przewrotne sedno konceptu całego. Nie chodzi bowiem o same tylko "Krzesła" wczorajsze, o zdarzenie jednorazowe. Chodzi o cykl.

     Niekoniecznie trzeba uczęszczać do teatru tydzień w tydzień, by wiedzieć, że ostatnią w nim troską jest troska o słowa dawnych opowieści. Nie trzeba na widowni tkwić godzinami, by pojąć, że awangarda sceniczna nie czyta nic, a jeśli o wystawiane przez awangardę stare historie chodzi – czyta z nich awangarda wyłącznie tytuły. A uczciwie rzecz ujmując – czyta same jeno samogłoski w tytułach, gdyż spółgłoski są stanowczo za długie do czytania w epoce komunikatów uroczo węzłowatych i sprytnie prędkich. Anna Polony postanowiła więc wrócić do źródła. Do tego, co było na początku. Wymyśliła, że co czas jakiś będzie w piwnicach Loży powtarzać przeróżne starsze bądź młodsze, lecz zawsze pełne, zamknięte opowieści – będzie je powtarzać w miarę możliwości tak, jak zostały stworzone. Słowo po słowie. Zdanie po zdaniu. Od początku, do końca, nigdy odwrotnie. Tak powtórzyła opowieść "Ta Gabriela..." – napisany przez Tamarę Karren portret Gabrieli Zapolskiej. Później przyszedł czas na „Most” Jerzego Szaniawskiego, a dalej – na jednoaktówki Antoniego Czechowa. I zawsze było to, co wczoraj, na "Krzesłach" Ionesco. Był czas przemieniony na słowa i kilka gestów. Tyle wystarczyło wczoraj. Tyle wystarcza zawsze.

     Nie było półkolistej komnaty, nie było woni stęchłej wody, nie było okien ani drzwi. Jeśli o krzesła chodzi – trzy stały za stołem na podwyższeniu. Na dwóch z nich – Polony i Romanowski, pochyleni nad kartkami opowieści Ionesco. Jedno, pomiędzy nimi – puste jak każde opuszczone krzesło świata. Nieprzebrani w szaty sztuczne, nieucharakteryzowani, jak chciał autor, na babę 94-letnią i dziada 95-letniego. Nie. Za to troskliwie uczepieni istoty rzeczy. Słów Ionesco, zdań Ionesco, ich kolejności, ich melodii, ich barw i smaków. Tak, tyle wystarczyło do powtórzenia starej elegii na przyjście tłumu przezroczystych duchów, powtórzenia tamtego tonu opowiadania, tamtego sposobu opowiadania, który jest sednem, gdyż naprawdę nie to, co się snuje, a jedynie to, jak się snuje, może znaczyć dotkliwie. Ionesco pojął tę regułę wcześnie.

     Miał lat jedenaście, może dwanaście. Przeczytał wtedy "Czyste serce" Gustawa Flauberta. Wiele lat później wyzna: „Odkryłem, czym jest piękno literatury, jakość literatury, styl”. I trochę dalej - o literaturze akcji, literaturze kryminalnej, przygodowej, szpiegowskiej, lecz także o literaturze wielkich zdyszanych idei oraz pouczeń: "Nie mogłem już tego czytać, bo było źle napisane. Zrozumiałem literaturę; fakt, że nie historia się liczy, ale przede wszystkim to, jak jest napisana, to znaczy w jaki sposób jakakolwiek historia może objawiać głębsze znaczenie". W końcu wraca do "Czystego serca", by sedno stylu Flauberta złowić w taki obraz: "Swoista świetlistość, światło w słowach".

     Stara i Stary – ona, która jest jedynie paroma gestami i magicznym słowem "Semiramida" w ustach jej ukochanego, i on, który jest jedynie garścią gestów i lękiem przed publicznym przemawianiem – wczoraj o zmierzchu znów czekali na przybycie tłumu przezroczystych duchów ze wszystkich stron świata i z czasów wielu. Stare słowa – to wszystko, co mieli, by zapełnić czekanie. Tylko to im pozostało z przeszłości. Żadnych innych śladów czasu dokonanego. By dotrwać do pierwszego dzwonka u drzwi wejściowych – mieli tylko gadające z sobą swoje biedne pamięci. A później, zamiast "dzień dobrzy", rozlegał się u drzwi wejściowych już tylko ten brzdęk monety w zębach chłodnych podróżnych. I dla każdego z nich – krzesło się znajdowało. Dla każdego - słowo "krzesło". Aż wreszcie wszędzie w powietrzu - tłum wypowiedzianych pustych krzeseł i na każdym pustym krześle wypowiedziany gość, niemy zupełnie.

W 2005 roku, blisko śmierci, Jerzy Grzegorzewski rozpoczął w Starym Teatrze próby "Krzeseł". Semiramidą miała być Anna Dymna, Starym – Jerzy Trela. Tylko trzy próby się odbyły. "Łatwość przychodzi, kiedy się zaczyna, to tak jak z życiem i ze śmiercią... Trzeba się tylko zdecydować". Nie wiem, czy w 2005 doszli na próbach do tych słów. Za to cieszy przypuszczenie, że być może przybył wczoraj do Loży także i ten gość - reżyser, który stare opowieści umiał czytać jak nikt inny. W końcu ze Starego do Loży nie jest daleko. Kilka spokojnych minut wolnym krokiem. 

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki