Powrót Melquiadesa

Ostatnia aktualizacja: 28.12.2018 18:10
Tutaj poddać się należy, szepcąc sobie zaklęcie czytelników naprawdę wytrawnych: „Niechaj się dzieje, co chce!”.
Jan Kott
Jan KottFoto: Polona/domena publiczna

Kiedy wyćwiczył się już w używaniu i manewrowaniu swymi instrumentami, poczuł się tak bardzo panem przestrzeni, że nie opuszczając swego gabinetu, mógł żeglować po nieznanych morzach, wędrować przez bezludne ziemie i nawiązywać znajomości z cudownymi istotami.

Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"


Zmarli od zawsze są igraszką konfabulującej pamięci. Cóż zatem dziwnego, iż z każdą rocznicą śmierci Jana Kotta (22 grudnia) coraz bardziej krzepnie moje groteskowe przeczucie, że nigdy nie było go naprawdę, że był nie całkowicie, poniekąd jedynie? To znaczy – był twardo, w końcu widziałem go, rozmawiałem z nim, jego dłoń kruchą jak wróbel kilka razy uścisnąłem, więc był. Taka prawda. Tyle że od siedemnastu lat, z każdym wspomnieniem śmierci, niegdysiejsze jego istnienie nabiera coraz więcej cech dwuznacznego istnienia postaci literackich, co to są, kiedy czytasz, a kiedy nie czytasz – nie ma ich bądź są dymem w głowie. Nawet więcej – Kott nabiera cech tej specjalnej postaci literackiej, która snuje baśń i zarazem jest baśni bohaterem. Słowem, od siedemnastu lat prawda liczy się coraz mniej. I oto dziś Kott okazuje się czarodziejem Melquiadesem.

Zjawił się jako ten Cygan ze „Stu lat samotności”, Cygan, którego nie było, gdyż był i jest tylko zdaniami Gabriela Garcii Marqueza, i który dłonią zrobioną ze słów „jak łapka wróbla” - na pergaminach opowiedział w sanskrycie los Macondo, wszystkich pokoleń rodziny Buendia i swój własny. W powieści „Sto lat samotności” ulepił fantastyczną baśń, którą Gabriel Garcia Marquez własnymi słowami powtórzył jako „Sto lat samotności” – jako powieść, której finał jest kalką finału baśni Melquiadesa. Tak oto dwie iluzje, jedna ukryta w drugiej, niwelują – niczym dwa minusy, w matematyce dające zawsze plus – niwelują wzajem swoje kłamstwa, obracając się w prawdę literatury, która już nie potrzebuje prawdy rzeczywistości, by istnieć tak intensywnie, tak samowystarczalnie jak rzeczywistość. Czy wskaże ktoś choć jedną opowieść Kotta, która tonie bez brzytwy realności? Choć jeden jego esej, który odcięty od świata, co był zaczynem eseju - wiarygodność traci zupełnie? Albo choć jeden teatralny akapit zbędny dziś tylko dlatego, że wieki temu zniknął z powierzchni ziemi spektakl, który Kott, w przeciwieństwie do nas, miał świeżo w pamięci, gdy układał akapit?

„Jej jedyna wiarygodność to sztuka opisu”, rzekł Tadeusz Nyczek rok po śmierci Kotta o jego autobiograficznym „Przyczynku do biografii”. „Tylko naiwni i nie znający siły kreatywnej prozy Kotta mogli przypuszczać, że będzie to książka pod każdym względem wiarygodna. Jej jedyna wiarygodność to sztuka opisu”. Nie tylko jej. O dwie stareńkie – jedną z Szekspira, drugą z Gombrowicza - recenzje teatralne Kotta zahaczając, Nyczek powiada: „Bo naprawdę mniej ważne jest to, o czym rzecz traktuje; cóż kogo dziś obchodzą dawni Hamleci po XX Zjeździe KPZR czy Iwony demaskujące dwory pełne ubeków. Ratuje je z niebytu prozaik Kott”. Powiem więcej. Tych, co czytać umieli, pochylonych nad tamtymi świeżymi recenzjami Kotta – już wtedy, z powodu samoistności smakowitych bajań Kotta, zupełnie nic nie obchodziły szalenie aktualni Hamleci i bardzo, ale to bardzo na czasie Iwony. A dziś Kott tyleż ratuje tamtych Hamletów oraz Iwony z niebytu, co ich i je wciąż od nowa z niczego stwarza zawsze teraz, czyli kiedy ktoś czyta jego opowieści. Intonacja więc, rytm, metaforyka i reszta słownej alchemii, pełnej sekretnych zaklęć, sztuczek i innego czarodziejstwa – tylko wiarygodność tego laboratorium, pięknego jak alchemiczne laboratorium Melquiadesa, gdzie Melquiades cierpliwie zaczerniał pergaminy literami podobnymi do nut, jest jedyną naprawdę znaczącą wiarygodnością wszystkiego, co Kott napisał. Nyczek się nie myli. Rękami niczym łapki wróbla Melquiades bije Nyczkowi kruche, prawie niesłyszalne brawa. I pod wielkim czarnym kapeluszem jak rozpostarte skrzydła kruka - uśmiecha się, kiedy słyszy Nyczka gromką melorecytację: „Konfabulował, wymyślał, przekręcał”.

Tak, niebywałe cuda Kott wyczyniał, czerniąc kartki ptasimi literami. Dopisywał teatralnym przedstawieniom nieistniejące sceny, gdyż bez kłamstwa opowieść byłaby ułomna. A nie ma na świecie nic żałośniejszego niż taka abdykacja: w imię prawdy – zgodzić się na opowieść ułomną. Na poczekaniu stwarzał fikcyjnych myślicieli, aby włożyć im w usta wymyślone przez siebie sentencje, albowiem fałsz nie jest grzechem, kiedy prowadzi do jedynego liczącego się celu - zaskakującej kody zdania, akapitu, strony. Jak powiada Czesław Miłosz, w tym ostatnim był autor „Lustra” podobny do innego Melquiadesa, do Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który na uniwersytecie pisał pracę o wymyślonym przez siebie poecie angielskim i jego, oczywiście przez siebie napisanych, wierszach. A efekty naczelnej reguły Kotta, by tekst pocierać innym tekstem, gdyż wtedy się otwiera, przy czym tekstem może być nie tylko tekst, lecz wszystko, cokolwiek, widok, kolor, dźwięk, smak, zapach, obłoki pamięci? Nie ruszając się z gabinetu – na kanwie reguły tej jak wiele nieprawdopodobnych, cudownych i błyskawicznych przejść stworzył Kott w swojej nieogarnionej wyobraźni, jak wiele kładek przerzucił między ludźmi a rzeczami, krajobrazami a teatrem, książkami a melodią, zapachem a słowami, pamięcią a teraźniejszością, po prostu – czymś a czymś innym, tylko na pozór bardzo odległym? Tysiące? Mocny smak zupy wielorybników i „Moby Dick”? Proszę bardzo – takie przejście jest kwestią zaledwie kilku drobnych akapitów! A jak długa ścieżka dzieli chipmunka, ziemną wiewiórkę o krótkim ogonie i szarym zygzaku na plecach, wpierw od strażnika z prologu Ajschylosowego „Agamemnona”, a później od Jerzego Stempowskiego? W potężnej wyobraźni Kotta – w obu przypadkach długość ścieżki równą się szerokości szczeliny światła między zdaniami. Kto ogarnie takie architektoniczne cuda?!

Znów Nyczek o istocie pisarstwa Kotta: „Zawsze go ponosiło, żeby pójść dalej niż rzeczywistość”. Tak, ponosiło go jak Melquiadesa, który na swoich pergaminowych kartach (a za nim Marquez na stronicach „Stu lat samotności”) pozwalał latać Cyganom na dywanach, rodzić się dzieciom ze świńskimi ogonkami, wstąpić Pięknej Remedios do nieba w objęciach białych prześcieradeł, lewitować ojcu Nicanorowi po wypiciu kubka gorącej czekolady, lub po śmierci Josego Arcadii Buendii, założyciela Macondo, spadać przez całą noc z nieba deszczowi maleńkich żółtych kwiatów. Tutaj, w wyssanym z łapki wróbla świecie opowieści Melquaidesa i w wyssanym z łapki wróbla świecie opowieści Kotta, nie ma co silić się na ogarnianie. Tutaj poddać się należy, szepcąc sobie zaklęcie czytelników naprawdę wytrawnych: „Niechaj się dzieje, co chce!”.

Trzeba się poddać i czytać, nie mając żadnych innych nadziei, jak tylko tę, że samoistny, pełny, niepotrzebujący realnych światów świat słowo po słowie ulepi się tu i teraz pod spojrzeniem wciąż od nowa sunącym niespiesznie z lewej, na prawą stronę kartki. Albo należy po prostu – nie czytać.

„Esejem jest pisanie eseju”. Nie znam definicji bardziej bezlitosnej niż te cztery słowa, które Kott ułożył w zdanie dwa lata przed śmiercią. Melquiades od zawsze jest w środku snutej przez siebie na pergaminach baśni, która powtarza się wciąż od początku, kiedy tylko ktoś zaczyna czytać „Sto lat samotności”. Całe życie snując eseje - a może raczej jeden gigantyczny w niezliczonych kawałkach - Kott wstępował w nie coraz głębiej. Po koniec zaczął wprowadzać tam, włókno po włóknie, swoje ciało. Drewniejące nogi, stygnące genitalia, ciemniejące oczy, coraz wolniej kuśtykające serce, uszy coraz bardziej obojętne na dźwięki. Któregoś dnia cały wszedł w esej - i już nie wrócił.

Myślę, że stało się to cztery miesiące przed końcem, 28 sierpnia, kiedy o swojej ukochanej kotce układał te pożegnalne zdania. O kotce, o dotyku, który go jeszcze trzymał po naszej stronie, i o samotności za niedługi czas już nie do ogarnięcia.

„Kiedy Pinia nad ranem przylega do mnie, jest tylko futerkiem. I szorstkim języczkiem. Jesteśmy oboje dla siebie obecni. I poza tą obecnością całkowicie obcy”.

Został w eseju. Teraz jest już tylko czyimś czytaniem, które niechaj będzie jedynie czytaniem.


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki