Salvador patrzy na Salvadora

Ostatnia aktualizacja: 20.09.2019 15:20
W epilogu, w scenie finałowej, mały Salvador spytał już o blask kinowej iluzji, Jacinta wyszeptała rytualne pożegnanie. Znieruchomieli, ciemność za murami. Ale to nie koniec.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: pixabay/domena publiczna

Pamięć ciała, pamięć własnych żeber, kolan, ramion, nastręczała mu kolejno różne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dokoła niewidzialne ściany, zmieniając miejsce wedle kształtu wyrojonego pokoju, wirowały w ciemnościach.

Marcel Proust "W stronę Swanna"


Na początek kilka pierwszych scen w skrócie. Oto Salvador Mallo już nie żyje, choć nie da się prawdy tej pojąć, patrząc z boku. Bo przecież oddycha. Czyż nie? Tak, lecz od wieków nie stworzył filmu, nie napisał scenariusza, bądź listu choćby. Nie odpowiedział na żadne zaproszenie. Nie był w galerii, teatrze, kinie ani filharmonii, nie zadbał o twarze starych przyjaciół, mętniejące w jego głowie. Odwrócił się plecami do Madrytu. Owszem tedy, od wieków go nie ma istotnie, lecz przecież ma jeszcze ból. I nie tylko oddech go boli. Salvador wciąż jeszcze posiada sto gatunków bólu, ale też wciąż powraca, wędruje, nie ruszając się z miejsca... Cięcie.

W scenie po cięciu widać go we wczesnym dzieciństwie, kiedy samotność była daleko, nieosiągalna. Ze swą czułą mamą Jacintą szykuje się do snu w obcym, bogatym domostwie. Sypialnia? Łóżko? Nie. Tylko drewniana ławka pod ścianą sieni, korytarza może, daleko od oficjalnych schodów. To wszystko. A na kolację jedzą chleb z resztkami czekolady, chyba gorzkiej. I to też jest wszystko. Cięcie.

A właściwie nie jedno, lecz wiele, wiele cięć. Sunie teraz wiele scen, kadrów, krajobrazów ulepionych z łagodnego pomieszania czasów, epok - dzieciństwa ze starością, dawnej radości z bólem dzisiejszym, bliskiego ludzkiego brzęczenia wioski rodzinnej z prawie doskonałą samotnością w Madrycie, początku z końcem, odległego źródła z teraźniejszym wystyganiem. Słowem, wciąż to samo wędrowanie Salvadora, wciąż od nowa podejmowane. Podróż mentalna, bez ruszania się z miejsca... A tuż przed finałem, przed sceną-kodą opowieści – kolejne cięcie, rzecz jasna, ostatnie.

Ostatnie cięcie – i znów widać tę samą ławkę drewnianą gdzieś w kącie bogatego domostwa. Chleb z gorzką czekoladą już zjedzony. Mały Salvador rozkłada koc na ławce, poprawia cienką poduszkę, Jacinta układa się na ziemi. I wtedy chłopczyk zadaje najjaśniejsze pytanie tego zmierzchającego dnia, może nawet wszystkich niewielu dni, co są już za nim. „Mamo, czy jest w tym mieście kino?” Jacinta, jak zwykle łagodna i jak zwykle zbyt znużona, by rozmawiać o blasku marzenia Salvadora, szepcze tylko rytualne pożegnanie. „Śpij już, śpij”. Nieruchomieją... Lecz to jeszcze nie koniec „Bólu i blasku”, najnowszego, 22 w karierze, filmu Pedro Almodovara, reżysera kultowego, który ukończy niebawem 70 rok życia. Nie koniec, gdyż kamera zaczyna się powoli cofać i na 15, może 30 sekund zjawia się na ekranie nieubłagana istota „Bólu i blasku”.

Tak, pomiędzy sceną chleba z czekoladą a sceną pytania o blask kina – wiele jest u Almodovara pulsujących widoków. Nie mało ich też tańczy przed sceną chleba z czekoladą - lecz wszystkie one nanizane są na jedną nitkę pamięci, nitkę, po której pamięć starego Salvadora, kultowego reżysera filmowego, z każdym dniem coraz intensywniej martwego – wraca do źródeł. Teraz, w Madrycie, Salvador cały jest własną swoją klatką bólu. Wszystko doskwiera. Kręgosłup i nocne lęki, nerwowe włókna i wnętrze czaszki, gardło, żyły, żebra, kolana i ramiona. Salvador cały doskwiera sobie. Kupka prochu, w który nieuchronne pastylki zmienia tłuczkiem poranek po poranku, by zmieszane z wodą łagodnie przeszły przez gardło, jest groteskowo wielka i groteskowo bezradna. Ból nie gaśnie, nie mięknie samotność. Lecz wystarczy, że coś w najbliższej realności - cokolwiek, woda w basenie choćby, albo kokaina - lekko ukłuje przez zmysły Salvadora pamięć Salvadora – i uchyla się w głowie Salvadora furtka wiodąca do czasu przeszłego dokonanego. I rusza wtedy prawie 70. letni pół-trup, nie opuszczając miejsca. Rusza, idzie. Imaginacja jego wędruje do źródła, do epoki, kiedy realność brzęczała miło, samotność była słowem niepojętym, nic nie sprawiało bólu i nic nie przeszkadzało marzyć o blasku kinowej iluzji. Wraca tak na pół martwy Salvador, do zamarłego świata wraca wciąż na nowo i uczy się czytać znaki, które napotkał w dzieciństwie. Wraca podobnie jak Marcel, widmo Marcela Prousta, na kartach „W poszukiwaniu straconego czasu”, powieści o pisaniu powieści, o dochodzeniu do momentu, w którym można zacząć pisać powieść. W finale tomu siódmego „Czas odnaleziony” Marcel jest już gotowy, by zacząć. I zacznie. I stworzy powieść najprawdopodobniej tę, którą my właśnie skończyliśmy czytać, zamykając „Czas odnaleziony”. Pętla się domknie.

Nie ma rady, trzeba być banalnym, trzeba teraz zdobyć się na dziecięcość i poprzestać na truizmie, oznajmiając, iż dojrzały Marcel, kłuty przez realność – przez chwiejącą się płytę chodnika, brzdęk upuszczonej łyżeczki lub szorstkość nakrochmalonej, podanej przez lokaja serwetki – bez ustanku wraca do źródeł, ucząc się czytać znaki stare i przez to też znaki, co go otaczają. Wraca do swojej niegdysiejszej Wenecji, do drzew, kiedy był chłopcem, widzianych przez okno pociągu, do odległego w czasie i przestrzeni Balbec. Czy jest ktoś, kto nie słyszał o chwili, w której za sprawą smaku ciastka maczanego w herbacie - dojrzałemu Marcelowi uchyla się w pamięci furtka wiodąca do mitycznego Combray jego epoki dzieciństwa? W pierwszej scenie „Bólu i blasku” stary Salvador siedzi na dnie basenu na krześle. Dyskretna woda na skórze całej. Kiedy się wynurzy i rozklei powieki – zobaczy siebie małego nad strumieniem daleko stąd, w którym wieki temu Jacinta wraz z innymi kobietami pierze bieliznę, a on sam, z kolanami i dłońmi zanurzonymi w dyskretnej wodzie, na czworakach, z nosem tuż nad zmarszczoną taflą, podziwia cud małego blasku prawie przezroczystych ryb, ostrożnie opływających kawałek białego mydła, rozpuszczającego się niespiesznie na dnie między śliskimi kamykami.

W opowieści Almodovara właśnie tak, jak w wodnej scenie prologu, wciąż pulsuje pamięć starego Salvadora, który jest widmem Almodovara - pamięć Salvadora wypełniona cytatami z pamięci Almodovara samego, zmienionymi przezeń w sztukę, w sceny cudownie teatralne, w plastry iluzji doskonałej, czyli prawdy dotkliwej. I właśnie tak, niespiesznie i łagodnie, przez dwie godziny wciąż pulsują na ekranie pytania o siebie, które w „Bólu i blasku” Almodovar samemu sobie stawia, i tak też pulsują odpowiedzi, których samemu sobie udziela. Czy wie już teraz, kim jest naprawdę? Ile odpowiedzi sobie udzielił? Jak brzmi ostatnia?

W epilogu, w scenie finałowej, mały Salvador spytał już o blask kinowej iluzji, Jacinta wyszeptała rytualne pożegnanie. Znieruchomieli, ciemność za murami. Ale to nie koniec. Niewidoczna kamera cofa się powoli, rozszerza się kąt widzenia i przez 15, może 30 sekund widać nieubłaganą istotę „Bólu i blasku”. Jakaś kobieta z filmowej ekipy trzyma oto nad śpiącym na ławce małym Salvadorem i leżącą na ziemi Jacintą mikrofon na długim kiju, a obok ławki widać zwoje kabli oraz filmowy reflektor, fachowo oświetlający fikcję. Teraz głowy nie dam, gdyż nie pamiętam dobrze, ale bodaj widać jeszcze starego Salvadora, który zmartwychwstał. Naprzeciwko ławki, kilka metrów od niej, siedzi na krześle reżysera i po pięknie wytrzymanej, cichej jak mak pauzie mówi głośno: „Cięcie!”. Czy tak? Jest kontent – kolejne ujęcie gotowe! Być może nawet nie kolejne, a pierwsze, które przecież nie musi w przyszłości zaczynać filmu. Tak, gotowe jest pierwsze ujęcie „Bólu i blasku”, filmu o kręceniu filmu, który to film Salvador właśnie zaczął tworzyć, aby dowiedzieć się, kim jest, a który my właśnie skończyliśmy oglądać. Sztuka z reguły łże, gdy nie lepi się jej – z siebie samego. I tak też brzmi odpowiedź ostatnia, stara jak każde arcydzieło, której udzieli sobie Almodovar na ostatnie ze swych licznych pytań o siebie, kiedy Salvador nakręci już kadr ostatni, a którą to odpowiedź my już znamy. Pętla się domknie. Kolejna, kolejny raz... Cięcie.


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki