Najstarszy grymas świata

Ostatnia aktualizacja: 23.11.2019 11:01
Wokół – buczący ogrom, co zdaje się nie mieć końca. I ścieżka dla Flecka. Mogłaby być inna, jest ta. Cóż, trudno. Cóż poczniesz, jak nic nie poczniesz? Idziesz. To wszystko, co możesz.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/inLite studio

Pobudzał do śmiechu sam się śmiejąc. A jednak ani mu przez myśl nie przeszło śmiać się. Śmiała się jego twarz, ale nie myśl. Śmiał się tylko ten rodzaj niepojętej maski, którą mu czy ślepy traf, czy też tajemnicza sztuka urobiła.

Wiktor Hugo "Człowiek śmiechu"


Ten uśmiech, skamieniały na amen, nie do zmazania, przed którym umierały wszystkie dobrodusznie miękkie uśmiechy świata – kiedy i na której twarzy zjawił się po raz pierwszy, a później ruszył w podróż przez inne twarze i czasy, aby zmazywać nieprzeliczone armie kolejnych dobrodusznie miękkich uśmiechów? Jeszcze przed Homerem? Na twarzy Tersytesa, potwornego niby-błazna pod Troją? A może na tej samej, przez Williama Szekspira wiele lat później w „Trojlusie i Kressydzie” powtórzonej twarzy, kiedy Tersytes wybiera zwierzęcość, skrzecząc zimno: „Mógłbym być psem, mułem, kotem, śmierdzącym tchórzem, ropuchą, jaszczurką, sową, sępem, śledziem bez ikry, ale sama myśl o tym, że mógłbym być Menelausem, sprawiłaby, iż zacząłbym spiskować przeciwko sobie”? W latach czterdziestych ubiegłego stulecia uśmiech ten zatrzymał się pod zielonymi włosami komiksowego Jokera, na twarzy całej w mące i kolorowych szminkach - stał się mitycznym uśmiechem zła, nie do podrobienia grymasem pop-kultury. Tak. Lecz gdzie i kiedy zjawił się po raz pierwszy? Czy w ogóle jest początek?

     W innej fikcji – filmie Giuseppe Tornatore „Kino Paradiso” – dorosły Toto wraca do rodzinnego miasteczka na pogrzeb starego Alfreda, kinooperatora. W dzieciństwie Toto – przyjaźnili się bardzo. Litościwie śmiali się z szaleństw proboszcza Adelfio, który ku chwale Matki Boskiej kazał z filmów wycinać sceny grzeszne. Teraz, w finale opowieści Tornatore, dorosły Toto siedzi sam na widowni kina w rodzinnym miasteczku i ogląda film, który dlań Alfredo stworzył z wyciętych scen. Patrzy na długą sekwencję pocałunków, czarno-białych i barwnych, tych z niemych początków kina i tych wypełnionych szmerem oddechów, namiętnych i pensjonarskich, młodzieńczych i dojrzałych, wszystkich, których mały Toto dawno temu nie zobaczył, gdyż nieprzejednany ksiądz Adelfio nie miał litości. Jak wiele jest komiksów o dobrym Batmanie i złym Jokerze, walczących z sobą w mieście Gotham? Sto? Trzysta? Na kanwie tych zeszytów – ile gier komputerowych stworzono? Ile nakręcono seriali telewizyjnych i fabularnych filmów? Na ilu twarzach aktorskich bądź narysowanych przysiadł na amen skamieniały, czerwony uśmiech Jokera? Oblicze Jacka Nicholsona, Heatha Ledgera, Cesara Romero, Camerona Monaghana, Jareda Leto... Czyje jeszcze? Jak długi film dla dorosłego Toto skleiłby dobry Alfredo z samych tych uśmiechów czerwonych i nie do zmazania? A raczej - z tylko jednego uśmiechu w wielu detalicznie różniących się od siebie wersjach, z jednego jedynego uśmiechu Jokera, który wciąż od nowa powtarzamy niedokładnie, delikatnie zmieniając intonację. Takie dzieło dobrego Alfreda byłoby bardzo długie. A na jego końcu – uśmiech z filmu Todda Phillipsa „Joker” objawiłby się. Czerwony uśmiech-kamyk pod zielonkawymi włosami, na umączonej i upstrzonej farbkami twarzy aktora Joaquina Phoenixa.

     Jak powtórzyć to, co zostało już setki razy powtórzone? Choćby „Hamlet”. Co jeszcze można zrobić z nim po tysiącu, po dziesiątkach tysięcy „Hamletów” w ponad czterech przeszłych stuleciach? Powtarzanie mitów zawsze grozi szybką „śmiercią” powtarzającego. Andrzej Wajda mawiał, iż reżyser powinien mieć natchnienie jedynie w dwóch chwilach – gdy wybiera temat oraz obsadę, cała reszta reżyserskiego trudu zaś przypomina monotonne piłowanie laubzegą. Czy kiedy stawiał na mit Jokera, a raczej kiedy postanowił nakręcić opowieść o Jokerze, gdy Joker jeszcze nie był Jokerem, a tylko tandetnym komediantem, w przebraniu klauna błąkającym się dla lichego zarobku po gigantycznym, obojętnym mieście – Phillips był natchniony? Jedno pewne. Był genialny w tej sekundzie, w której wskazał palcem Phoenixa. Samemu sobie wskazał figurę, do której nie ma dostępu żadna jednoznaczność i żaden rodzący tanie pocieszenia lub tanie pouczenia jasny podział na czerń i biel.

     Filmowy traktat o rodzeniu się zła? Fabularyzowany spis źródeł ludzkich ciemności? Przewrotna lekcja współczucia dla cierpiących? Wykład o konieczności wydłubywania z siebie złych drzazg: obojętności, pogardy, szyderstwa oraz innych cynizmów? Dwie godzinny trwający kinowy kurs dziesięciu przykazań? Pokaz tego, do czego prowadzi brak dobra? Owszem, dla osobników skrajnie wyczulonych na społeczną rolę sztuki wszelkiej, także filmowej – „Joker” Phillipsa niechybnie jest zestawem takich smaków, jednoznacznie krzepiących. Więcej, one w nim rzeczywiście są, żyją sobie w drugiej, trzeciej, czy piątej warstwie ekranowego krajobrazu. Tyle że są – bezradne. Dobroduszny ten elementarz etyczny – wiotczeje przy Jokerze Phoenixa. Podobnie jak dworskie, królewskie dekalogi – wiotczeją, przez Szekspira ustawione naprzeciwko Ryszarda III. Różnica taka, że Ryszard już wie wszystko o makatkach, tkanych przez Parki, zaś w opowieści Phillipsa Joker nic jeszcze nie wie na pewno, dopiero uczy się czerni. On jeszcze nie jest Jokerem, nie obrócił się w mit. Jest Arthurem Fleckiem, nikim w przebraniu cyrkowego klauna, każdego kolejnego dnia próbującym w wielkim, obojętnym mieście szczurzo przemknąć do dnia następnego, przemknąć bezboleśnie, ale bezboleśnie się nie da. Jest nikim i dopiero w ostatnich taktach opowieści poprosi wielkie obojętne Gotham, by nazywało go Jokerem.

     Zdarza się Fleckowi, co się zdarza, choć równie dobrze, albo równie źle mogłoby zdarzyć się coś innego. I jest to jedyna forma nieuchronności, na jaką stać los wobec Flecka. On sam – suchość strąka fasoli, w zeszłym roku przeoczonego przez zbieraczy. Albo grzechotanie ludzkiego szkieletu w człekokształtnym worze ze skóry, która cudem niepojętym wciąż jeszcze czuje dotyk cudzych palców. Do tego, wewnątrz czaszki - dawne szaleństwo, nie uleczone do końca. Wokół – buczący ogrom, co zdaje się nie mieć końca. I ścieżka dla Flecka. Mogłaby być inna, jest ta. Cóż, trudno. Cóż poczniesz, jak nic nie poczniesz? Idziesz. To wszystko, co możesz.

     Nadzwyczajna jest liczba odcieni, którymi Phoenix gra, którymi maluje człekokształtny, skórzany worek ludzkich kości, grzechoczący na lichej, doskonale pustej ścieżce. Pomijając cud sztuki Chaplina, którego czarno-biały ślad miga w jednej scenie „Jokera”, ta Phoenixa rola jest w historii kina być może najdotkliwszą lekcją anatomii samotności. I rzecz druga, równie nadzwyczajna. Fakt, że opowieść Phillipsa, ten finezyjny, smakowity pastisz poetyki komiksowej, a także subtelne echo kilku starych filmów, choćby „Króla komedii”, albo „Taksówkarza”, jest właśnie – opowieścią. To znaczy – sztuką. Phillips jedynie opowiada, jedynie snuje pojedynczy los, po swojemu powtarzając makatkę mitycznych Parek. Fenomenalnie opowiada, jak było, sąd ostateczny nad zdarzeniami, gestami, słowami i spojrzeniami zostawiając komuś zupełnie innemu.

      Kiedy więc w finale Fleck tańczy na dachu zgruchotanego samochodu i z czerwonych warg swoich układa palcami na swej białej twarzy skamieniały na amen i jak świat stary uśmiech – to właśnie tylko tańczy i właśnie tylko układa, nic ponad to. Koniec bajki. Pierwszy Joker świata jest już gotowy. Ciemność. Kiedy indziej, w innym miejscu, zacznie się bajka inna, bajka o nim i o Nietoperzu. O jego uśmiechu odwiecznym, ale już na innej twarzy.

Paweł Głowacki