Trochę piasku

Ostatnia aktualizacja: 06.12.2019 14:50
Po bardzo długiej ciszy palcem wskazuje skamieniałych i odpowiada. "Przychodzę, by nie zapomnieć, co mnie czeka w przyszłości". Jeśli dobrze pamiętam, dziennikarka naraz pojęła, że nie ma już więcej żadnych pytań do poety. Tak. Ale skąd wziąć pewność, że nie było inaczej?
Spektakl Krakowska lekkość bytu w Teatrze Ludowym
Spektakl "Krakowska lekkość bytu" w Teatrze LudowymFoto: Klaudyna Schubert

Rakieta? Naprawdę? Rakieta z początków Wimbledonu? Dzień minął - co tam dzień cały! – przeszła noc zaledwie, a już brak pewności, czy to, com wczoraj późnym wieczorem na górnej półce oszklonej szafy ujrzał, rzeczywiście było wiekową rakietą do tenisa. Starość? Co – już? Czas godzić się z figlowaniem pamięci?

     Rakieta, drewniana i kwadratowa, albo w kształcie rombu, z naturalnym naciągiem, bodaj... z jelit owczych? Jak się zdaje, jak się roi - takimi ażurowymi patelniami prababka i pradziadek Agnieszki Radwańskiej niedzielnymi popołudniami uderzali na korcie w piłki białe, lekko włochate. A może to nie pierwsza na ziemiach polskich rakieta tenisowa tylko pierwszy na ziemiach polskich, przez archeologów pod Biskupinem znaleziony, durszlak do odcedzania makaronu, kartofli bądź kaszy jaglanej? Obok – tułów ebonitowej lalki bez głowy? Niech będzie ułomna lala. Czy to ją kontemplował kiedyś Tadeusz Kantor, na jawie śniąc o swych przyszłych scenicznych manekinach? Dalej – stuletnia maszyna do pisania. Jest cień złudzenia, że Sławomir Mrożek wystukiwał na niej pierwsze groteski, choć raczej nie na niej. I też raczej nie na niej Jerzy Pilch układał debiutanckie felietony dla Tygodnika Powszechnego - raczej nie na niej, lecz cóż szkodzi łudzić się, iż jednak na niej? A na półce niżej, albo jeszcze niżej - wszelakiego kształtu szkło dobre do bimbrów? A wyżej - na amen omszałe słoje z peklowanym czy kwaszonym jadłem, fantastycznym jako zakąska? Czy ze szkła tego wypijali i do słojów tych palcami sięgali - legendarny w Krakowie Kiwi, twórca wielu legendarnych knajp pod jedna nazwą "Piękny Pies", i bliźniaczo w Krakowie legendarny Szajbus? "King of Zwis", tak Szajbusa nazwali turyści z Anglii, gdy wieki temu w Zwisie właśnie – legendarnej uroczej cukierence przy krakowskim Rynku Głównym – rzekł do nich oksfordzką angielszczyzną, że jeśli postawią pół litra gorzkiej żołądkowej, to on pokaże im ptaka swego, rdzennie polskiego, i nie schowa go aż do finału konsumpcji. I co się stało? Postawili – więc pokazał. I nie schował. U Szajbusa – głównie w kluczowych chwilach - słowo święte było. Wiem, co mówię, byłem bowiem świadkiem tej międzynarodowej wymiany kulturalnej. A zdjęcie ciemnowłosej pani, stojące ukośnie niedaleko od ebonitowej lalki? Ewa Demarczyk? Kiedy raz ostatni zaśpiewała w Krakowie, o ile to jej podobizna? A reszta matuzalemowych rupieci, reszta tego na półkach zgromadzonego planktonu dalekiej przeszłości? Jakaś rękawica bokserska, jakieś strzępy kartek, coś z mosiądzu, może klamka? Śliwkowe powidła w tycim słoiku? Naprawdę? A kiedy robione? A może to nie powidła, jeno dawno temu przeterminowany towot?...

     Ledwie wczoraj późnym wieczorem, w Teatrze Ludowym, na Scenie Pod Ratuszem, w napisanym przez Michała Chludzińskiego i przez Łukasza Czuja wyreżyserowanym śpiewającym seansie "Krakowska lekkość bytu" - na półkach oszklonej szafy po lewej stronie sceny widziałem plankton dalekiego świata. A dziś nie mam pewności żadnej, czy widziałem, com skatalogował, czy też figlująca dziś o poranku pamięć nałożyła na wczorajszą teatralną realność kształty złośliwie złudne, więc skatalogowałem tylko figle, nie prawdę. Po nocy, po jednej nocy – aż taka niepewność. A cóż dopiero mówić o niepewności po latach, po dziesiątkach lat! Cóż prawić o niepewności Czuja i Chludzińskiego, których seans jest powrotem, próbą powrotu do stareńkich, wódeczkowo-knajpianych dziejów krakowskich!

Przez niepełne dwie godziny – wywołują oni duchy i przywołują figury żyjące, które dziś w Krakowie są już niczym duchy, widma, siwiejące zjawy. Wywołują i przywołują – słowami songów wybornych, finezyjnych, słodko-gorzkich, jasno-ciemnych, śmieszno-smętnych, słowami pamiętliwych songów wrzeszczanych, szeptanych, nuconych i śpiewanych z grającą na żywo kapelą: perkusją, akordeonem, gitarą i basem. Pilch tedy wraca, a dalej - Mrożek, Kantor, Kiwi, Szajbus, jeszcze Marcin Świetlicki, jeszcze cień Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, inni jeszcze, dziś już niewyraźni zupełnie. NN kurewki i alfonsi NN, NN striptizerki i dansingowe NN śpiewaczki, łaknący przygód NN studenci i odwieczni NN wirtuozi gorzkiej żołądkowej, z których każdy, na drugi dzień rano, po nocy długiej niczym wąż boa, wprowadziwszy w Zwisie do ciała swego prostujące sto gram, niespiesznie głaskał palcami gardło swoje i powtarzał rytualną frazę Pilcha: "Jak by Jezus Chrystus przeszedł przez gardło..." Cała ta piękna menażeria zjawia się na scenie, lecz nie tak, iż jest przez aktorów grana, odgrywana, małpowana, ucieleśniana. Menażeria ta na mgnienie zjawia się, owszem, lecz jedynie w śpiewanych opowiastkach o czasie dawno temu przeszłym, dawno temu dokonanym. Jako fikcyjni bohaterowie trzyminutowych songów Chludzińskiego, z których żaden nie ma cienia pretensji do prawdy przeszłości. Jedyna troska songów tych to przywołanie kilku nitek niegdysiejszego smaku miasta od lat już martwego. Smaku miasta, co się nieubłaganie przepoczwarza w gród rumianych gimnastyków, święcie ufających, że, jak rzekłby Pilch, jazda na rowerze, sauna, fitness, maska przeciwsmogowa, szynka z tofu, kiełki rzodkiewki oraz bezalkoholowe piwo raz do roku – gwarantują nieśmiertelność! Amen.

     Kantor nie był najlepszego zdania o pamięci. Na marginesie "Wielopola, Wielopola" zwał ją ponurym zakładem wynajmu drogich nieobecnych. Uczył, iż jest to fatalny ansambl podejrzanych indywiduów, figur spod gwiazdy ciemnej, co za parę groszy nieudolnie podszywają się pod zmarłych i bez dbałości o prawdę – odstawiają w głowach żywych boleśnie kłamliwe spektakle powrotu żałośnie pokrzywionych zmarłych. Aktorzy Czuja - to są indywidua smakowite. Marta Bizoń, Katarzyna Tlałka, Roksana Lewak, Tadeusz Łomnicki, Jan Nosal, Ryszard Starosta. Tak śpiewają oni i tańczą, tak dziergają opowieść, że od początku, do końca bezradnie pamiętliwego seansu Chludzińskiego i Czuja - da się wyczuć sedno. Memento, iż nie ma powrotów dokładnych. Że każdy powrót jest tylko powrotem poniekąd. Ale jednak jest. A to więcej, dużo więcej niż brak powrotu.

     Wracają więc tak właśnie. Bodaj Sebald rzekł, iż literatura – albo będzie pamięcią, niechby tylko pamięcią nieuchronnie ułomną, albo nie będzie jej w ogóle. Nie inaczej z teatrem. I dlatego "Krakowska lekkość bytu", na tle całej krakowskiej reszty teatralnej - brzmi tak zupełnie inaczej, jak obcy instrument. Czuj i Chludziński – wracają poniekąd. Ich pamięć jest finezyjnym pastiszem niegdysiejszych gestów, nut, intonacji, rytmów. Jest powrotem kilku nitek smaku. Niczym więcej, niczym mniej. A co z prawdą?, spyta piewca scenicznej prawdomówności, zawsze serwowanej na gazecie. Co z prawdą zatem? Czy to, tam, za szybą, to stareńka rakieta tenisowa jest, czy może piastowski durszlak spod Biskupina? W prozie Mirona Białoszewskiego istnieje hrabina, która, gdy przychodzą goście, swój rodowy szmaragd zawsze kładzie na zielonej bibułce, aby wydał się prawdziwszy. Pilch zaś uczył: "Nie ważne, jak było. Ważne, jak się opowiedziało". Czuj i Chludziński opowiadają wybornie. "Krakowska lekkość bytu" to jest sama tylko wybornie cienka bibułka.

Wybornie cienka, bo nigdy jednoznaczna w nastroju - nigdy tylko zabawna, ale i nigdy jedynie nostalgiczna na ponuro. Kiedy więc po wyjściu z piwnic pod Wieżą Ratuszową przypomina się stara przygoda Marcina Świetlickiego – kamyk, co rośnie w gardle, wcale nie jest duży. Nawet nie kamyk to, a, ot, trochę piasku jedynie. Nic więcej. Idealna koda opowieści Czuja i Chludzińskiego.

Otóż, dawno, dawno temu, kiedyśmy wszyscy jeszcze żyli, Świetlik wielbił rezydować w ogródku Zwisu, co jest naprzeciwko Wieży Ratuszowej. I tam też umówił się z dziennikarką na wywiad. Wokół, na swych odwiecznych krzesłach - starcy ci sami, co zawsze, każdego dnia, zgarbieni, posiwiali, kaszlący, od stu lat pochyleni nad tym samym szkłem. Niezniszczalni, skamieniali, wierni, do końca wierni. Rzeźby. "Po co pan tu właściwie przychodzi?" - pyta dziarska dziennikarka na dobry początek, dla rozluźnienia nastroju. Świetlik nie jest pochopny. Od dawna zna odpowiedź, od dawna wie, że nie będzie odpowiedzi innej, ale też zna moc pauzy. Po bardzo długiej ciszy palcem wskazuje skamieniałych i odpowiada. "Przychodzę, by nie zapomnieć, co mnie czeka w przyszłości". Jeśli dobrze pamiętam, dziennikarka naraz pojęła, że nie ma już więcej żadnych pytań do poety. Tak. Ale skąd wziąć pewność, że nie było inaczej?

Paweł Głowacki