Niebezpieczna okolica

Ostatnia aktualizacja: 27.12.2019 16:40
Nie pada odpowiedź. Musi starczyć słówko „coś”. Zostaje niepewność. Trochę tak, jak w opowieści Czerskiej, opowieści dobrej do niespiesznego błąkania się, lecz nie do uspokojenia się twardym, jednoznacznym przesłaniem.
Maurice Maeterlinck
Maurice MaeterlinckFoto: NAC

U Flamandów jest czułość wobec odosobnienia – zobacz na przykład wnętrza Pietera de Hoocha.

Maurice Maeterlinck


Osowiały starzec kolejny raz lepi ze słów portret nieogarnionej Biblioteki, w której pełni - jak ludzie prawie wszyscy - szarą funkcję bibliotekarza niedoskonałego. Na przeznaczonej mu sześciobocznej galerii (w budowli o murach niewyobrażalnie odległych liczba platform zawieszonych jedna nad drugą i jedna obok drugiej jest być może nieskończona), obstawionej szafami pełnymi ksiąg - żyje z bezradności wobec liter, od zawsze tylko tak, niedoskonali nie potrafią inaczej. I któregoś dnia, bądź nocy, albo po prostu teraz – kiedy czytam – osowiały starzec pisze realistyczny portret Biblioteki, którą inni zwą Wszechświatem. Kolejny raz, gdyż Państwowy Instytut Wydawniczy, 75 lat od pierwszego wydania w Buenos Aires, z końcem roku 2019 wsunął w rzeczywistość - „Fikcje”, tom opowiadań Jorge Luisa Borgesa. Pośród nich - rzeczony portret: „Biblioteka Babel”. Znów go czytam, gdyż starzec znów go pisze, albo też on kolejny raz podobiznę Biblioteki pisze, i dlatego ja kolejny raz czytam portret Wszechświata. Portret epistolarny, ułomny, bo nie nowy, lecz to nie razi bibliotekarza. Wyznaje: „Mówić to popadać w tautologie” - lecz nie milknie. Sam siebie karci jałowością swego trudu: „Ten zbędny i przegadany list istnieje już w jednym z trzydziestu tomów jednej z pięciu szaf jednego z niezliczonych sześcioboków” – lecz nie odkłada pióra. I chcąc jeszcze trochę pożyć, chcąc jeszcze trochę istnieć namacalnie, być z lichej, bo lichej, lecz jednak kości i krwi – nie przestaje pisać, choć zanotował frazę nieuchronną: „Pewność, że wszystko jest napisane, unicestwia nas lub czyni widmami”. W przerwach między kreśleniem słów na kartce – dotyka swego uda? Tak. I co? Jest? Jest.

                Nie ma tej sceny u Borgesa. Osowiały staruszek nie sprawdza swego istnienia. Nie zdarza się dotyk, lecz wybrzmiewa opowiastka o możliwości stworzenia dotyku. Staruszek przywołuje figurę bibliotekarza genialnego, który dostrzegł, że wszystkie księgi, niechby między sobą różniły się przepastnie – w ostatecznym rachunku są sumą wciąż tych samych elementów: odstępu, kropki, przecinka i dwudziestu dwu liter alfabetu. I tyle wystarcza, by w rozległej Bibliotece nie tkwiły dwa tomy identyczne, choć szafy gromadzą wszystkie możliwe kombinacje tej garstki znaków graficznych, czyli wszystko, co można wyrazić we wszystkich językach. „Wszystko: drobiazgową historię przyszłości, autobiografie archaniołów, wierny katalog Biblioteki, całe tysiące fałszywych katalogów, wykazanie fałszywości tych katalogów, wykazanie fałszywości katalogu prawdziwego, gnostyczną ewangelię Bazylidesa, komentarz do tej ewangelii, prawdziwą relację twojej śmierci, przekłady wszystkich książek na wszystkie języki, interpolacje z każdej książki na wszystkie książki”. Z garstki znaków graficznych skleciłem więc szkic sceny dotyku sprawdzającego istnienie realne, skleciłem go, aby nieskończona Biblioteka stała się pełniejsza, choć przecież, rzekłby stareńki bibliotekarz, scena ta istnieje już w niej, na którejś z nieznanych półek. Patrząc z bliska na galerię, gdzie starzec pisze list, skleciłem starcowi dotyk, teraz zaś, patrząc do wnętrza sieni łączącej galerię starca z galerią kolejną - lepię młodą bibliotekarkę, która, jak podpowiada Borges, śpi na stojąco w jednej z dwóch maleńkich pomieszczeń z boku sieni. Jest zmęczona. Nazywa się Karolina Czerska i jest zmęczona, gdyż jej przez Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego niedawno wsunięta w rzeczywistość, jak kto woli – wsunięta w nieogarnioną Bibliotekę, opowieść „Tadeusz Kantor i Maurice Maeterlinck. Dramaturgie istnienia”, wymagała wielu długich marszrut bibliotecznych. Galerie, korytarze, kręte schody. Od książki, do książki. Krok za krokiem, ostrożnie, z zajęczą czujnością, by nie przeoczyć grzbietu niezbędnego, by palec nie zgubił cienkiej broszury zamarłej między babilońskimi tomiszczami, by uszom nie umknęła wijąca się za grzbietem melodia opowieści koniecznej do skonstruowania kładki od Kantora, do Maeterlincka, i od Maeterlincka, do Kantora...

                Raz jeszcze wracam do kluczowego punktu „Biblioteki Babel” - osowiały bibliotekarz znów tedy pisze, co napisał przed chwilą: „Interpolacje z każdej książki we wszystkie książki”. Interpolacje, interferencje, łagodne sumowanie się krajobrazów, nakładanie się dźwięków, nicowanie się fal sunących po tafli jeziora z różnych źródeł, bądź fal nadpływających z książek na pozór zupełnie sobie obojętnych. Tak żyje gigantyczna Biblioteka. Równolegle wodzę okiem po „Fikcjach” i „Dramaturgiach istnienia”, zaglądam do ich wnętrz – i naraz widzę dotyk, i kobietę śpiącą na stojąco. Interferencje stu, może i tysiąca przeróżnych opowieści, książek i referatów, rozmów i wierszy, fotografii i rysunków – to napędziło, rozpędziło bez mała trzystustronicową księgę Czerskiej. Księgę, której taktem pierwszym jest... co właściwie? Właśnie to. Pytanie. Pytanie, po którym nie pada rzeczywiście jasna, rozwiązująca problem odpowiedź. Pytanie więc, a raczej pytania. I niepewność, i brak spokoju. Pytania na początek i, co istotniejsze, te same pytania powtórzone w finale, w rozdziale zatytułowanym „Zakończenie?”, czyli tak, jak by koniec naprawdę solidny, na amen kończący temat, nie był możliwy.

„Dlaczego Kantor wybrał jeden z dramatów Maeterlincka jako kanwę pierwszego zrealizowanego spektaklu? Dlaczego tak głęboko te lektury [lektury wczesnych sztuk teatralnych Maeterlincka – PG] zapadły mu w pamięć? Czy miały wpływ na fakt, że Kantor poświęcił się, poza malarstwem, również teatrowi? W jakim sensie mogły wydać mu się bliskie i jakimi ścieżkami myśl Maeterlincka-autora trafiła na pokrewną wrażliwość Kantora-czytelnika?”

No, dlaczego w roku 1937 wybrał akurat „Śmierć Tintagilesa”, bajkę, w której umiera marionetka, a pół wieku później, bez mała na pożegnanie z nieogarnioną Biblioteką – w seansie „Maszyna miłości i śmierci” powtórzył właśnie to umieranie z roku 1937?

                Pytania Czerskiej, szczęśliwie nie gnębione jakimiś uniwersytecko, bądź trupio dostojnymi odpowiedziami, w istocie są niby echo pytań, które Kantor zadawał wiele razy, zwłaszcza sobie. Mawiał, że owszem, ścisłe, wręcz matematyczne, logiczne reguły awangard wszelkich, konstruktywizmu choćby, to piękne i ważkie konstrukcje są – ale co, Boże Święty, co zrobić z tajemnicami małego teatrzyku Maeterlincka, z niepokojem wybujałych łopianów u Brunona Schulza, z tajemnicą chochołów na obrazach Stanisława Wyspiańskiego? Z tym, co nieuchwytne, umykające, niedopowiedziane, przemilczane, z tym wszystkim, co miękkie, mgliste, samotne – co począć?

                Borges zapewne mógł zostać profesjonalnym filozofem, lodowatym metafizykiem o mózgu przemienionym w bezlitośnie precyzyjny suwak logarytmiczny. Lecz od dziecka czuł, że istnieje coś, czego nie łowi żaden suwak logarytmiczny. Czuł, że być może tylko wielka mistyfikacja, wielka gra iluzji, snucie opowieści przedziwnych, na pół z realności, a na pół ze snu wyssanych – jakoś zbliża choć na chwilę do tych mglistych, miękkich sekretów. Czy ktoś nie zna mitu o rozciętej w młodości głowie Borgesa? Biegł, uderzył czołem we framugę, krew, rana, rana źle oczyszczona, zakażenie, miesiąc w szpitalu, w gorączce wielkiej, w mgle maligny, miesiąc błąkania się świadomości pomiędzy tym i tamtym światem, miesiąc, w którym lodowate sylogizmy były doskonale bezsilne. Po miesiącu – ozdrowienie. Rzekłbym – podwójne. Bo odzyskawszy jawę, miał pewność, że trzeba spróbować złowić nieuchwytne – finezyjną iluzją. Zaczął układać opowiadania. Pierwszym był „Pierre Menard, autor Don Kichota” – trzecie opowiadanie tomu „Fikcje”.

Trzecim jest „Pierre Menard...”, ostatnim zaś - „Południe”, rzecz o mężczyźnie, który... rozciął framugą okna głowę do krwi. Po czym, zdanie po zdaniu, nieuchronnie mięknie pewność rzeczywistości, tak u bohatera, jak u nas, w zaczytanych głowach. A w epilogu nie sposób już dociec, czy śmierć bohatera w pojedynku na noże to jest sen, czy realność, czy też coś niepokojąco trzeciego, pomiędzy, coś z teatru Maeterlincka i Kantora. Nie pada odpowiedź. Musi starczyć słówko „coś”. Zostaje niepewność. Trochę tak, jak w opowieści Czerskiej, opowieści dobrej do niespiesznego błąkania się, lecz nie do uspokojenia się twardym, jednoznacznym przesłaniem.

Gdy ona wciąż drzemie na stojąco w małym pomieszczeniu z boku sieni łączącej sześcioboczne galerie nieogarnionej Biblioteki, zwanej Wszechświatem, osowiały staruszek dalej skrobie list do mnie. Patrzę mu przez ramię, czytam.

„Wiem o pewnej niebezpiecznej okolicy, której bibliotekarze odrzucają przesądny i próżny zwyczaj poszukiwania sensu w książkach i porównują go do zwyczaju poszukiwania go w snach czy w chaotycznych liniach ręki”.

                Jaka? Niebezpieczna? Okolica, gdzie nie katuje się snów ni wnętrz dłoni suwakiem logarytmicznym - okolicą niebezpieczną? Owszem - dla czcicieli świętego spokoju, fundowanego na łatwych i prędko dzierganych sensach. Tak, niebezpieczna, ale pięknie niebezpieczna. Trzeba by tam pojechać, trochę pooddychać, pobyć poza odpowiedziami.

Paweł Głowacki