Kiedyś. Zawsze

Ostatnia aktualizacja: 31.01.2020 18:45
Już? Nie, jeszcze nie pora. Będzie musiał wrócić na tamta stronę ziemi szczurów, lecz jeszcze nie teraz. Teraz posiedzi sobie trochę. Odpocznie przed drogą.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/Lukas Gojda

Kiedy szedłem, widziałem tylko ziemię i moje nogi w ruchu: tę zdrową, jak rwie do przodu, wstrzymuje się, staje i czeka, i po chwili tę drugą, jak wolno do niej dołącza.

Samuel Beckett "Molloy"


Gdy w ostatniej scenie filmu "1917" jeden z nich, siedząc w trawie pod drzewem, przygląda się kochanym twarzom na połamanym zdjęciu, a później czyta skreśloną na odwrocie dziecinnym pismem prośbę o jego szczęśliwy powrót, od wielu minut wiadomo już wtedy, że gdyby w pierwszej scenie filmu "1917" to nie ich dwóch, łagodnym kwietniowym popołudniem śpiących w innej trawie pod innym drzewem, gdyby nie ich, a innych obudzono kopniakiem – w zasadzie niewiele by to zmieniło. Po prostu inni, nie oni, wstaliby i poszli. Dwóch innych, nie tych dwóch, otrzymałoby od generała rozkaz, by ruszyć na drugą stronę ziemi szczurów i wstrzymać atak, ocalając tym samym 1600 istnień... Generał? Rozkaz? Atak?... Jednak nie wytrzymałem zbyt długo. Pękłem już w pierwszym akapicie, a przecież moja umowa z samym sobą nie była karkołomna. Szło o to tylko, by w pisaniu o "1917" Sama Mendesa przemilczeć słowa dla tego skończonego arcydzieła – trzeciorzędne, bezsilne, nieprzyjemnie konkretne.

     Owszem, jest u Mendesa rok 1917 w Europie, trwa I Wojna Światowa. Trwa potworność i nic z tym nie da się zrobić, ale też u Mendesa trwa ona jakoś tak zagadkowo, wręcz tajemniczo, że zamiast "I Woja Światowa" - prawdziwiej, bliżej sedna opowieści Mendesa jest rzec: "Pewnego kwietniowego dnia". I tak prawie ze wszystkim. Na początku obudzeni w trawie żołnierze młodziutcy, William Schofield i Tom Blake? Dokładnie. Ale jeszcze dokładniej, lecz na innym pułapie, zabrzmi to, gdy powie się: "Dwóch, co wstali, aby iść, choć przecież mogli wstać i pójść inni". Mundury polowe? Szare marynarki, szare spodnie. Wojskowe buty? Tak, ale wpierw – buty, po prostu buty. I sama tylko linia anonimowa zamiast gromkiej linii frontu. Armia Niemiecka i Armia Angielska? Ludzie. Okopy? Głębokie ścieżki, dróżki na dnie ziemi. Gigantyczny, zasłany trupami bohatersko poległych teren pomiędzy liniami obrony, Angielską i Niemiecką, ten pusty, cichy teren walk krwawych oraz najkrwawszych? Ziemia szczurów, łażących po trupach tak obojętnie, tak spokojnie, jak by to były pagórki ciemnej gliny, których wiele wokół, jak by śmierć nie istniała, jak byśmy żyli wiecznie – ot, szczurów milczące pocieszenie dla nas... I tak dalej. Więc i sam tytuł warto by zapisać w formie bardziej ulotnej, zwiewnej, nieuchwytnej. Choćby jako "Tysiąc dziewięćset któryś", albo zwyczajnie, z kropkami niedopowiedzenia: "19...", lub też "18...", "17...", "21...", "24...". A najlepiej byłoby – jednym słowem zastąpić mocną liczbę 1917, naraz w obie strony czasu, przeszłość i przyszłość, bezlitośnie umykającym słowem "Kiedyś". Bądź jego bezlitośnie nieruchomą odwrotnością – słówkiem "Zawsze". Kiedyś pójdą, jak szli kiedyś. Zawsze się idzie, nawet gdy się śpi, bo wtedy sny chodzą. O czym na początku "1917" śnili dwaj w trawie pod drzewem? W którą stronę wędrowały ich sny, zanim obudzono ich kopniakiem, by wstali i poszli na drugą stronę ziemi szczurów?

     Jak to się dzieje, że wszystkie potworne twarze wojny, tej konkretnej wojny, widać na ekranie, widać je z fantastyczną wyrazistością - lecz żadna z nich nie kusi do dziergania nad nią humanitarnej, załzawionej szlachetności typu "Wojna jest złem, pokój zaś dobrem!"? Jak to Mendes robi, iż wszystkie potworne, potwornie konkretne twarze konkretnej wojny - nagle tracą na konkretności, rozpadają się na milion ingrediencji, milion boleśnie wyraźnych detali składających się na przypowieść, bajkę, ciemną baśni o wędrowaniu, z którego nie da się zrezygnować? Jedno z napisanych przez Samuela Becketta widm powiada o sobie: "Urodził się i to go zgubiło". U Mendesa dwaj też urodzili się, więc musieli ruszyć. Generał dał rozkaz. Generał, którego trzeba zamienić na Parki. Dwaj – nie mogli odmówić. W odwiecznych relacjach między Parkami a światem nie istnieje coś takiego jak odmowa świata. Idą więc dwaj...

     Idą – w czyimś jednym, potwornie długim spojrzeniu. To kolejny majstersztyk Mendesa. On nad głowami dwóch wędrujących na samym początku jakby zawiesza w powietrzu finezyjnego kolibra z niewyobrażalnie małą i niewyobrażalnie czułą kamerką na szyi, i każe mu w jednym, dwugodzinnym ujęciu uwieczniać wędrówkę dwóch, z racji urodzenia skazanych na wędrowanie. Finezyjnego kolibra zawiesza albo oko bez powiek, więc bez przerw na mruganie, oko uporczywie widzące wszystko, zwłaszcza detale. Inne widmo mówi u Becketta: "Cisza to echo rzeczy". Nim zadźwięczy coś gdzieś, daleko lub blisko, głośno lub ledwo, dwaj długo brną przez kompletną ciszę, przez milczenie wielu kształtów, tych już zbędnych, albo tych, co od zawsze są doskonale obojętne wobec ludzkiej krzątaniny. Puste okopy więc, czyjaś rodzinna fotografia przyklejona do łóżka w podziemnej sypialni, kopce gliny i trupy jak gliniane manekiny, serpentyny drutów kolczastych, łuski armatnie, nieuchronne szczury wszędzie, coś jeszcze, i jeszcze coś, a dalej – odrobina milczącej ulgi. Zielone łąki, biel kwiatów wiśniowego sadu, senna krowa, mleko w wiadrze... Jeden z dwóch, którzy idą, zginie tutaj, blisko wiadra z mlekiem. Przed końcem zechce spojrzeć na zdjęcie kochanych twarzy, na połamane zdjęcie, co je nosi w kieszeni, więc drugi, który ocalał, wsunie ten cudny czarno-biały prostokąt umierającemu  w palce. A kiedy będzie już po wszystkim – ocalały pójdzie dalej sam. Chyba nawet nie zauważy samotności, bo czyż kiedykolwiek było naprawdę inaczej? Do mety zatem - sam. Nawet w ciężarówce pełnej żołnierzy, nawet w piwnicy, kiedy dotyka niemowlę, nawet wśród innych żołnierzy, słuchających w lesie pieśni o wędrowaniu, którego nie da się porzucić, i nawet kiedy bratu tego, co zginął niedaleko od wiadra z mlekiem, da do zrozumienia, że choć szli we dwóch - przyszedł sam, i że inaczej już nigdy nie będzie. I co w finale?

     Ocalił 1600 istnień? Chyba tak. Chyba zdążył wstrzymać atak Anglików, atak, co był drogą wiodącą w śmiertelną pułapkę. Lecz teraz nie ma to już znaczenia. Teraz znów jest cicho, jak było na początku marszu. Wokół tylko echo rzeczy. Siedząc na trawie pod drzewem patrzy na zdjęcie ukochanych twarzy, na litery zrobione z lęku o niego, i znów na twarze, i raz jeszcze na litery... Już? Nie, jeszcze nie pora. Będzie musiał wrócić na tamta stronę ziemi szczurów, lecz jeszcze nie teraz. Teraz posiedzi sobie trochę. Odpocznie przed drogą.

     Na tym filmie, który jest sednem kina, powrotem do źródeł kina, do snucia przy użyciu obrazów cudnych, potwornych albo kojących bajek o losie, czyli o tym, co niezmienne – wciąż przypomina się los Roberta Walsera, bajkopisarza, w pobliżu II Wojny Światowej niespiesznie przemierzającego tam i sam połacie Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Kiedyś, chcąc jakoś sportretować swoją narastającą kruchość, swoją od urodzenia wierną znikliwość, napisał mały traktat o naturze popiołu, igły, ołówka i zapałki. Gdyby chcieć złowić opowieść Mendesa w sieć kilku zdań, byłyby to te frazy Walsera, co w drodze dokądś przystanął na chwilę i sięgnął do kieszeni po pióro i kartkę. "Czy można być bardziej nietrwałym, słabym i nędznym niż popiół? Zapewne niełatwo. Tam, gdzie jest popiół, właściwie nie ma w ogóle nic. Postaw nogę na popiele, a nie poczujesz nawet, że na czymś stanąłeś. No cóż, tak to właśnie jest".

Paweł Głowacki