Zabawy trupich główek

Ostatnia aktualizacja: 20.06.2020 17:10
Na kilku pniach sunących środkiem rzeki - niby w co można się bawić z kilkoma markotnymi trupami i jednym wariatem na ostatnich nogach? Strata czasu. Nie będzie o czym opowiadać. Nie będzie z czego się pośmiać.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: shuttesrstock/SergeBertasiusPhotography

Ziemia nie wydawała się ziemska.

Joseph Conrad "Jądro ciemności"


Pewnie to tylko dygoczące cienie drwiły z moich oczu, na murach wiecznie mierzchnącej komnaty zamku Dunsinane udając stado dokazujących małp. Ot, omam, teatr, zwodniczy sen. Bywa tak, kiedy oglądasz film prawie cały ulepiony z wielu gatunków mroku. Lecz czy ktoś zdumiałby się naprawdę, gdyby nie cienie, a jednak małpy znad Amazonki, sajmiri wiewiórcze, zwane trupimi główkami, radośnie fikały wśród mrowia świec za Makbetem, mruczącym sobie, tylko sobie, bo komuż innemu: Zbrzydło mi słońce, zbrzydła dni czereda? Jest już spokojny. Las Birnam ruszył – Wiedźmy nie zmyślały. Niebawem okaże się, że jednak istnieje niewyobrażalne  człowiek, którego nie zrodziła kobieta. Makbet jest spokojny, bo wie, że jest skończony. A świat? Jest, jaki był wczoraj i będzie jutro. Obojętny. Doskonale obojętny, niczym trupie główki albo cienie udające trupie główki.

Myślę też, że chwilę po obejrzeniu lub chwilę przed obejrzeniem ulepionego z mroku filmu Justina Kurzela "Makbet", enty raz oglądając starą opowieść Wernera Herzoga "Aguirre, Gniew Boży" - nikt by się zanadto nie zdziwił, gdyby w finale Herzoga opowieści o ciemności usłyszał jak ciemność ta szepce sobie, tylko sobie, bo komuż innemu, słowa Makbeta. Oto na tratwie, sunącej jedną z rzek Amazonii, żywy jest już tylko on - opętany przez czarne widma konkwistador, Jego Wysokość, a raczej Jego Ciemność Lope de Aguirre, albo, co na jedno wychodzi, Jego Szaleńczość aktor Klaus Kinski. Już tylko on wciąż jeszcze patrzy. On i dziesiątki sajmiri wiewiórczych, co ruszyły niczym las Birnam - wyskoczyły z dżungli na tratwę i figlują między trupami, całkowicie obojętne. Choć piszczy operetkowo – zupełnie obojętna jest nawet ta trupia główka, którą Jego Ciemność Lope de Aguirre ściska w dłoni tuż przed swą twarzą i mruczy słowa przedostatnie, nowy plan szaleńca, któremu nie udało się odnaleźć złotego El Dorado. Może powtarza, co na tylko jemu przeznaczonym wrzosowisku usłyszał od tylko jemu przeznaczonych trzech Wiedźm?

Gdy dotrzemy do morza, zbudujemy większy statek. Pożeglujemy nim na Północ i odbijemy Trinidad hiszpańskiej koronie. Stamtąd pożeglujemy dalej i odbierzemy Cortezowi Meksyk. Cóż to będzie za zdrada! Zagarniemy całą Nową Hiszpanię! I będziemy inscenizować historię tak, jak inni przedstawienia w teatrze!

Tak, u Herzoga Lope de Aguirre wmrukuje ciemne to marzenie w operetkowo piszczącą trupią główkę, lecz gdyby u Kurzela Makbet słowa te same mruczał cieniom fikającym kozły na murze – nikt by się nie zdziwił. Ale i nikt by nie omdlał, gdyby konkwistador powtórzył za Makbetem frazy o nieusuwalnej iluzoryczności istnienia.

Zgaśnij, zgaśnij,/ Nietrwała świeczko! Życie jest jedynie/ Przelotnym cieniem; żałosnym aktorem,/ Co przez godzinę puszy się i miota/ Na scenie, po czym znika; opowieścią/ Idioty, pełną wrzasku i wściekłości,/ Ale nie znaczącą nic.

"Makbet", jeszcze ciepły film Kurzela. I stara, bezbłędna opowieść Herzoga "Aguirre, Gniew Boży". W tej lub odwrotnej kolejności oglądane. To obojętne. Zachodzą na siebie, przenikają się, nicują, małpują – od początku, do końca. Podobieństwa? Analogiczności? Wręcz bliźniaczość głęboka? Owszem, są, lecz nie o to chodzi. Grający Makbeta Michael Fassbender – w swojej mruczącej intymności jest potężny i hipnotyczny jak hipnotyczny i potężny jest demonizm Kinskiego, dziurawiący wszystkie ekran świata? Także o tę oczywistość nie chodzi. Ani o to, że Makbet i Aguirre mogliby się zamienić miejscami oraz jeden za drugiego słowa recytować – a opowieści pozostałyby w istocie nietknięte. I w końcu nie o to idzie, a raczej nie tylko o to, że nie ma w opowieściach Kurzela i Herzoga śladu trywialności, cienia martwej lekcji moralności, że oto dobro jest dobre, proszę dziecka, zaś zło jest złe, a że, proszę dziecka, diabeł czyha – trzeba się na co dzień pilnować, czyli słuchać należy mamy i taty, bo wtedy, jak się dorośnie, nie wyląduje się ani w zamku w Szkocji, ani na tratwie płynącej dorzeczem Amazonki, tylko będzie się, proszę dziecka, porządnym człowiekiem, dumą rodziny a nawet ojczyzny... O cóż zatem chodzi? O jedno słowo. O pierwsze słowo didaskaliów "Makbeta". O dźwięk, którym William Szekspir otwiera opowieść o tym, że nic nie dało się zrobić. Pustkowie... Kiedy chce się "Makbeta" przeczytać, zwłaszcza przeczytać z elementarnym zrozumieniem, a zwłaszcza kiedy pragnie się "Makbeta" wystawić w teatrze - koniecznie należy zacząć od niespiesznego smakowania początku. Powtarzam więc. Pustkowie...

Wpierw opowieść Kurzela zatem, po niej – Herzoga, albo na odwrót. I zaraz po seansie, jak skończy się na ekranie życie obrazów - same z siebie znienacka wracają do pamięci zdania, które na marginesie "Hamleta" Zbigniew Herbert kreślił w roku 1952. Obłoki, morze i wiatr, kruche ramy, w których zamyka się świat pełen niedopowiedzianej widzialności. I trochę dalej: Niemożność lokalizacji tragedii stanowiła w historii moich doznań ważny punkt. Zrozumiałem, że Elsinor znaczy wszędzie, że jest to bezimienna przestrzeń, płaski stół, na który los rzuca kości. Trzeba wiele, wiele razy bardzo powoli przeczytać słowo Pustkowie, aby zrozumieć, że bez pustkowia, poza pustkowiem - ciemny los Makbeta może być tylko tandetnym pouczeniem, przestrogą dla małych. Oraz że Dunsinane znaczy – wszędzie. Bo tylko w takiej przestrzeni, ogromnej i doskonale obojętnej wobec człekokształtnej mrówki, przestrzeni jak przestrzeń opowieści Kurzela – Makbet może ukazać to, co otrzymał od Szekspira, co Lope de Aguirre dostała od Herzoga, a co Herbert nazwał Łaską czy klątwą absolutnego trwania.

     Łagodnie falujące pustkowie Szkocji, senna przestrzeń, w której Kurzel snuje średniowieczną bajkę o nieuchronnej ciemności - jest niczym położona na bok monstrualna przepaść pod szczytem góry Huayna w peruwiańskich Andach, zboczem której w połowie XVI stulecia Lope de Aguirre i reszta konkwistadorów schodzili na brzeg brunatnej rzeki Urubamba, aby sklecić tratwy i ruszyć po zarośnięte zielenią nieogarnione złoto El Dorado. Cena nie grała roli, nawet trup był zbyt tani jak na takie marzenie. Tak zaczyna się film Herzoga – podobizną góry Huayna, przyduszonej mgłami. U Kurzela, w jednej z pierwszych sennych scen, widać łąki aż po niewyobrażalnie daleki horyzont, falujące na łagodnie pofałdowanej ziemi.

     Długo, bardzo długo trzeba patrzeć na ciemny ogrom prawie pionowego zbocza Huayna, by dostrzec ruch. Jak by wiła się tam zgubiona nitka, albo długi włos kobiety odbijał marne światło zamglonego poranka. Jak by piasek, ziarno za ziarnem, zsuwał się powoli krętą linią, bądź mrówki wędrowały w dół noga za nogą. Tak jak inne mrówki, inne, ale przecież takie same, z tak samo jak oszalały konkwistador mrówczym Makbetem na czele, noga za nogą wędrują o zmierzchu cienką ścieżką przez nieskończenie rozległe łąki Szkocji, po bitwie wracając do domu. Jego Ciemność Lope de Aguirre i Jego Ciemność Makbet - już czują istotę rzeczy. Wierzą. Każdy - swoim Wiedźmom. Każdy – w to samo. Cóż począć - trup jest za tani. Po takich prologach, otwarciach, pierwszych taktach - co dalej?

Po prostu – trwa dalsza część każdej opowieści, każdej z dwóch bajek o powolnym gęstnieniu samotności, z którym nic nie dało się zrobić, ani zatrzymać, ani zawrócić, ani zdławić. Zdumiewające, że mimo tak zwanych kostiumów z epoki, krajobrazów z epoki, wnętrz z epoki i przedmiotów z epoki, mimo braku przy tratwie Aguirre śruby okrętowej, napędzanej benzynowym silnikiem znanej amerykańskiej firmy, i mimo, że koń Makbeta zapomniał założyć biało-czerwone adidasy, musi więc chodzić na bosaka, mimo tych i stu podobnych braków inscenizacyjnych – opowieści są dotkliwe. To zdumiewające jest, albo wręcz przeciwnie.

U Kurzela, na samym końcu, gdy Makbetowi pozostało już tylko upaść - Makbet milczy. Nie stawia jedynego pytania, jakie można postawić. Milczy, bo zna odpowiedź. Ale też jakby wiedział, że ktoś inny, gdzieś indziej, w innym czasie – za niego i za wielu podobnych zada wieczne pytanie. Nie myli się. Lope de Aguirre odrzuca na bok operetkowo piszczącą trupią główkę. Z tamtej strony patrzy przez ekran w ogromne Pustkowie za naszymi plecami i mruczy cicho: Kto jest ze mną? To wszystko. Sajmiri wiewiórcze nudzą się niemiłosiernie. Na kilku pniach sunących środkiem rzeki - niby w co można się bawić z kilkoma markotnymi trupami i jednym wariatem na ostatnich nogach? Strata czasu. Nie będzie o czym opowiadać. Nie będzie z czego się pośmiać.

Paweł Głowacki