Światło

Ostatnia aktualizacja: 13.02.2021 17:08
Pokazać palcem. Tyle można. W odpowiedzi na pytanie: "O czym, proszę pana, jest film Felliniego »Noce Cabirii«?" – puść cały ten film, po czym dźgnij palcem powietrze przed ekranem i oświadcz: "»Noce Cabirii« są o tym".
Giulietta Masina
Giulietta MasinaFoto: PAP/DPA

Nie musisz niczego rozumieć, musisz tylko słuchać i mieć nadzieję, że te głosy nie zmęczą się wołaniem do ciebie.

Federico Fellini „Głos księżyca”


Co przyniesie? Czekoladki z marcepanem w bombonierce zdobionej żółtą kokardą? Grafitowy kapelusz Melissa Odabash, o rondzie oklapłym jak liść paproci w deszczu? Może puder czuły tak, że o poranku budzi się bez pomocy pędzelka i sam z siebie unosi się niczym beżowy duch, aby osiąść na twarzy kobiety zdruzgotanej portretem w lustrze? Coś z tego? Innego coś? Za dni kilka, 22 lutego, z okazji setnej rocznicy urodzin Giulietty Masiny – jaki prezent maleńka Cabiria, najjaśniejsza kurewka wszystkich światów, przyniesie Masinie na cmentarz w Rimini? Co jadają zmarli na deser? Jak stroją głowy? Czy lubią marcepanowe czekoladki do kawy? O Federico Fellinim, który spoczywa przy Masinie i ich w roku 1945 nagle zgasłym synku, szkoda mówić. Nie tylko czekoladka, lecz wszystko, nieodwołalnie wszystko, co cieszyło podniebienie, miało nad tym majestatycznym sybarytą władzę absolutną. Ba! Ostateczną. Podobnie jak Bergotte’a, wielkiego baśniotwórcę, w piątym tomie Marcela Prousta ostatecznie zgubiło kilka kartofli, zjedzonych na obiad – Felliniego, kolosalnego baśniotwórcę z Rimini, zabił, tak powiadają, wyborny makaron al dente, którego zatrważające ilości pochłonął na rodzinnej uroczystości kilka dni przed swą śmiercią 31 października roku 1993. A zatem? Co za dni kilka wręczy Cabiria Masinie, która 23 marca roku 1994 umarła, jak ktoś rzekł, na Felliniego, na pustkę po nim? Od 27 lat nie ma jej. Tak. Lecz Bogiem a prawdą – jakaż to śmierć, jakaż to ostateczna nieobecność, skoro maleńka Cabiria w każdej chwili może być przez godzinę i minut czterdzieści figurką światła w niepowtarzalnych mrokach „Nocy Cabirii” Felliniego? Jakaż to Masiny nieruchoma wieczność pod płytą w Rimini, jeśli maleńka Cabiria ze składaną parasolką w garści, w kusym futerku, spódniczce i dziecinnych sandałkach na stopach w białych skarpetkach, zawsze może nocą zatańczyć mambo pod drzewami alei Passeggiata Archeologica w Rzymie, czekając na klienta? Wystarczy tylko wcisnąć play i cierpliwie czekać, przyglądając się migającym na ekranie kawałkom losu maleńkiej Cabirii.

     Jej na samym początku opowieści nieudana śmierć w mulistym Tybrze. Jej rozczarowanie Giorgiem, któremu przecież ufała. Jej palce na piórach tulonej kury, której stukot serca czuła pod lewą pachą, gdy siedząc w kucki na schodach swego żałosnego domku za składnicą paliw, pierwszy raz w życiu szeptała sobie to nieuchronne przypuszczenie: a gdybym umarła? Później zaś znów noc na Passeggiata Archeologica i pierwsze mambo… A może mylę kolejność? Pierwsze mambo maleńka tańczyła może kilka kadrów później? Piszę z pamięci, błąkanie się jest nieuchronne. Dalej więc – inny samotny pląs, tym razem na ekskluzywnej via Veneto, po dłuższej chwili zaś, w nocnym klubie Piccadilly – drugie mambo, to znaczy kolejne maleńkiej bycie niby palec w środku buczącego tłumu. Dalej – znów samotność, w wielkiej niczym zamkowa komnata łazience willi kultowego aktora sen maleńkiej na podłodze, obok łaciatego szczeniaka. Dalej – zdumione, wielkie jak u Chaplina, który aktorstwo Masiny uwielbiał, wielkie i zdumione oczy maleńkiej, patrzącej na bosą pielgrzymkę, mijającą znużone kurewki na Passeggiata Archeologica, a później, w sanktuarium Madonny Miłości Bożej, niepowtarzalnie czysty maleńkiej strach przed odwieczną i nieusuwalną bezsilnością Madonny, co ozdrowieńcze cuda zdolna jest czynić tylko w zdesperowanych wyobraźniach istot nieuleczalnie chorych, piękny ten lęk maleńkiej w świątyni pełnej zalęknionych, a każdy zalękniony na własną ułomną rękę, nogę, oczy. Jeszcze w żałosnym teatrzyku variété taniec maleńkiej, w jej marzeniu taniec z obudzonym tam do życia przez hipnotyzera pięknym Oscarem, pląsanie z widmem w rytmie operetkowego walczyka z „Wesołej wdówki” Franciszka Lehára i wspominanie starych słów szlagieru: Usta milczą, dusza śpiewa, kocham cię… A dalej już tylko powtórzenie prologu. Znów rozczarowanie miłosne, znów nieudana śmierć, znów wszystko od początku. To znaczy - uśmiech maleńkiej w środku nocy, na skraju drogi wiodącej do Rzymu. Nie pamiętam dokładnie, lecz maleńka pewnie jest wtedy jak zawsze w dziecinnych sandałkach na nogach okutanych białymi skarpetkami…

     Stara oczywistość. Gdy rozkruszyć „Noce Cabirii” na osobne ingrediencje - otrzymujemy garść osiwiałych banałów. Trudy życia, zły los, wiara w człowieka, kilka innych spranych szlachetności… No i podobnie wstrząsające przesłanie da się sklecić, na kanwie dyżurnej kwestii: O czym to jest, proszę recenzenta? - tak oto dumnie dukając: Bądź dzielny, człowiecze, nie załamuj się, a zwyciężysz… Na końcu szatkowania „Nocy Cabirii” i większości filmowych baśni Felliniego – zawsze zjawia się banał rozrzuconych martwych elementów, marność truizmów dobrodusznych. Jest z tym podobnie jak z rzeźbą Felliniego, którą Krzysztof M. Bednarski stworzył, rzeźbą stojącą w Rimini, na bulwarach rzeki Marecchia, niedaleko od ujścia. Na pozór – biedna to, pusta awangarda. Ot, ze środka betonowego koła wyrasta monstrualna zielonkawa rura, obrośnięta, niczym konar liśćmi, cudacznie wygiętymi blachami. Nudny bałagan trywialnych kształtów na marnym słupie. Tak. W dzień pochmurny – nic tylko litować się nad pionową marnością kilkunastu martwych ingrediencji. Pozostaje jedno – czekać, aż odejdą chmury. Stalowy banał jest bowiem jak gnomon w słonecznym zegarze. Rzuca ruchomy cień na betonowe koło, cień przez większość minut dnia zupełnie bezładny, bezkształtny, cień niczego. Ale w jednym punkcie czasu – kawałki cienia układają się w ciemny profil Federica Felliniego w sławetnym kapelutku i z szalem wokół szyi. Tak o jednej godzinie światło maluje na betonie cienisty strzęp nieogarnionej opowieści. Światło zaczyna snuć bajkę. Strzęp trwa krótko, wszystkiego parę chwil zaledwie. Albo tyle, co każda bajka Felliniego z Masiną w roli kawałka światła zawsze samotnego: „La Strada”, „Noce Cabirii”, „Giulietta i duchy”, „Ginger i Fred”. Cień baśniotwórcy na betonowym kole wskazuje ujście Marecchii - koniec po naszej stronie. Co dalej? Adriatyk. Najdalej – tamten brzeg.

O baśniach Felliniego, więc i o sekrecie niepowtarzalności Masiny, nie da się wiele powiedzieć, milcząc o tajemnicach światła. Lecz jak mówić, nie sięgając po obiektywnie słuszne narzecze fizyków, recytujących nie do obalenia prawdy o falowej naturze tego, co wypuszcza w świat choćby paląca się świeczka? Dla Felliniego światło było alfą i omegą opowieści, racją stanu baśni, jej powietrzem. Mam pewność, że byłby gotów nakręcić film bez kamery, lecz bez reflektorów – nigdy. Pierwszym krokiem były zawsze zdjęcia próbne, to znaczy – próbne oblizywanie światłem twarzy aktora lub aktorki, by zbadać, jak wiele twarzy da się odkryć w tej jednej twarzy. A dalej, odsuwając reflektory - w jak wiele przeróżnych figurek światła da się światłem przeistaczać figurkę aktora. Ile twarzy ma twarz Cabirii w „Nocach Cabirii”? W jak wiele figurek jasności zmienia Fellini Masinę reflektorami na alei Passeggiata Archeologica, w blasku via Veneto, na dnie mroków wytwornego Piccadilly lub w sanktuarium Madonny Miłości Bożej, i we wszystkich innych miejscach bajki? Jak to się dzieje, że zabierając się do mówienia o rolach Masiny, pierwsze co umiera, to te przecież najsłuszniejsze pod słońcem koturny: Genialna! Niepowtarzalna! Ponadczasowa! Nieśmiertelna!? I jak to jest, że używając wobec aktorstwa Masiny tego całkowicie prawdomównego kwartetu spiżowych przymiotników, człowiek ma zarazem pewność, że jest zupełnie obok sedna, że trafia czterema złotymi kulami w próżnię, że mówiąc tak strzeliście – nie mówi nic? Co wobec tego w ogóle jest możliwe do zrobienia? Jaki gest da się sensownie zrobić?

     Pokazać palcem. Tyle można. W odpowiedzi na pytanie: O czym, proszę pana, jest film Felliniego „Noce Cabirii”? – puść cały ten film, po czym dźgnij palcem powietrze przed ekranem i oświadcz: „Noce Cabirii” są o tym. I powtórz gest, jeśli padnie pytanie o kreację Masiny. To wszystko, co możesz zrobić sensownie. Tautologia cię ocali, gdyż „Noce Cabirii” – na planecie sztuki Felliniego i Masiny nie tylko one, lecz przy nich zostańmy – należą do grona tych niewielu opowieści świata całego, które nie potrzebują żadnych kontekstów. Są doskonale samoistne, samowystarczalne, bezbłędnie spójne, zamknięte, nieomylne jak kula. Są formą perpetuum mobile, czyli formą wieczności. Dlatego 22 lutego, w setne urodziny Masiny, będzie na cmentarzu w Rimini zapewne tak, jak od śmierci Masiny działo się tam każdego 22 lutego i jak każdego 22 lutego będzie się działo w przyszłości, obojętnie jak mierzonej.

     Cabiria przyprowadzi inne reinkarnacje Masiny, co nie wymagały śmierci. Jak kiedyś pośród duchów na ekranie - Giulietta będzie jasną figurką z najcieńszej porcelany. Cabiria rozwiąże żółtą kokardę. Gelsomina zagra na trąbce mambo, Ginger zaś, wciąż pamiętająca swą przeszłość artystki variété – zatańczy mambo pięknie tak, jak by to był parkiet Piccadilly lub Passeggiata Archeologica nocą. A jubilatka? Ależ to pyszne! Tak krzyknie Masina, gdy Cabiria włoży do ust marcepanową czekoladkę.

Paweł Głowacki