Bardzo stare pytanie

Ostatnia aktualizacja: 29.05.2021 17:22
Gramatyka nie zostawia złudzeń. Tytuł znaczy, że głównym bohaterem widowiska Zonia są tyleż widma, na placu odtańcowujące łagodne falowanie czasu, co żywi Polacy, z krawędzi placu przyglądający się tańczącym widmom.
Mały Rynek w Krakowie, 1926 rok
Mały Rynek w Krakowie, 1926 rokFoto: ze zbiorów NAC

                                                Nie dawaj im imienia. Mogliby mieć tyle innych przygód.
                                                   

                                                   Alain Robbe-Grillet "Zeszłego roku w Marienbadzie"


     Kraków, dzielnica Podgórze. Młoda kobieta w szarym płaszczu sprzed wojny, z jasnych czasów, gdy śmierć była niegroźna jak niemowlę - tydzień temu, w piątek o 21.00, ostrożnie wchodzi na miejski plac, gdzie ją zabito 13 lub 14 marca roku 1943. Po kobiety życiu krótkim, lecz całym, zostało to właśnie - szary płaszcz. I jeszcze tylko wiklinowy kosz, co go, wypełnionego czerwonymi różami, tydzień temu wnosi na plac, jak wnosiła w jasnych czasach śmierci dziecięco bezpiecznej, kiedy na placu handlowano kwiatami i czym tam jeszcze się dało, a dało się przecież handlować wszystkim.

     Szary płaszcz i kosz wiklinowy – tyle ocalało pośród innych ocalałych koszy i płaszczy, damskich i męskich, pośród butów, spodni, koszul, walizek, kapeluszy, kaszkietów, torebek, dziecięcych wózków, szaf, stołów i kredensów, pośród wszystkiego, co wtedy samotne się stało jak na pstryknięcie. Istnieje czarno-biała fotografia, zrobiona 13 lub 14 marca roku 1943, a może w któryś z kolejnych dni, kiedy nikt jeszcze nie zdołał posprzątać śladów po zniknięciu ponad 15 tysięcy istnień, po likwidacji, po ostatecznym rozwiązaniu kwestii. Na pustej ulicy w środku dwudziestohektarowego spłachetka (wtedy 320 domów, w których jest 3167 izb, a w nich tkwi ponad 15 tysięcy ludzi), otoczonego murem w kształcie macew, widać oto rzeczy porzucone bez pożegnania, tylko to. Aż po koniec uwiecznionej ulicy, po czarno-biały horyzont, po kres fotografii - żywego ducha. Wszyscy są już gdzieś za kresem. Czy istnieje zdjęcie placu, zrobione w któryś z tamtych dwóch dni? Na pewno jest wspomnienie. Jest zanotowana pamięć aptekarza, pamięć o wielkiej drewnianej górze, usypanej z mebli zostawionych bez pożegnania. Były też krzesła częścią góry? Rzecz jasna. Nie ma bowiem domu bez krzesła, bo trzeba mieć na czym na chwilę usiąść przed podróżą, zwłaszcza daleką. Od roku 2005 znów tam są, lecz inne. Twardsze i nie do ruszenia. 70 kamiennych krzeseł, wbitych w wielki brukowany prostokąt, który nazywa się Placem Bohaterów Getta. Na jednym z nich martwa kobieta w szarym płaszczu kładzie w zeszły piątek wiklinowy kosz czerwonych róż. Tak zaczyna się spektakl "Biedni Polacy patrzą na getto", plenerowa opowiastka Teatru KTO.

     Spektakl to jest? Etiuda? Szkic może? Szukam dobrego słowa, uparcie szukam, gdyż słowa: spektakl, etiuda, szkic – nie brzmią celnie. Trafiają obok tych przez Jerzego Zonia stworzonych dwudziestu kilku, może trzydziestu minut z widmami. I nie mam pewności czy minuty te rzeczywiście zaczęły się od wejścia na plac martwej kobiety w szarym płaszczu i położenia przez nią na kamiennym krześle kosza czerwonych róż. Stałem akurat w miejscu, z którego memu spojrzeniu najbliżej było akurat do tego obrazka. Gdybym przeniósł się na drugą stronę – pewnie co innego otwierałoby dla mnie "Biednych Polaków patrzących na getto". Widm bowiem zwołał Zoń grubo ponad 100, niektórzy powiadają, że aż 160. 160 aktorów. 160 żywych, okutanych odzieżą ludzi 78 lat temu zabitych na miejscu bądź wywiezionych, albo odzieżą szytą na wzór tamtej, na podobieństwo tamtych rzeczy, które po 13 i 14 marca roku 1943 ktoś w końcu pozbierał z trupiej ulicy i wyniósł. 160 widm zatem, kobiet, mężczyzn i dzieci, ludzi ortodoksyjnych i tych mniej, w grupach bądź samotnie - w zeszły piątek, na początku nocy, w łagodnych poziomych światłach reflektorów, niespiesznie weszło na plac ze wszystkich stron świata, tamtego świata. Żeby powtórzyć kilka, kilkanaście dawnych swych gestów codziennych, żeby powtórzyć parę pantomim, co wtedy wypełniały im długie, jeszcze jasne dni ze śmiercią jak niemowlę. Oraz by zatańczyć do muzyki kapeli Kroke, by w naszej przytomności kolebać się lekko wedle falowania melodii „Czas”, po czym odejść z placu do niepojętych dla nas zajęć po tamtej stronie. Ot, pół godziny przypomnienia, cichy powrót na bardzo krótko. To wszystko. I wszystko to – bez choćby jednego słowa, w milczeniu bezbłędnym, nieusuwalnym.

     Językowa cisza widowiska Zonia przypomniała milczącą sztukę teatralną Petera Handkego "Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem". U Handkego też jest plac miejski, wpierw pusty, a później zaludnia go gigantyczna liczba najprzeróżniejszych figur, wciąż wchodzących na plac i wciąż z niego znikających. I też nie wybrzmiewa nawet ćwierć słówka, a wszystko, co jest dzianiem się, jest pajęczyną gestów, mimiki, pantomimy oraz chwil kamiennego bezruchu. Zatem wszystko, co jest, może być jedynie widziane. Przez kogo? To oczywiste. Widzowie – oni są sednem. Gdzieś na marginesie "Godziny…" Handke wyznaje: Najlepsza rzecz, jaką masz do zrobienia, opowiadaczu: łagodnie skłoń innych do opowiadania historii. To twój cel. A zrób to tak, by oni mieli wrażenie, że to im opowiedziano historię. I to piękną! Ktoś inny rzekł nieomylnie, że tam, na placu, w zaludnionej gestami ciszy, widz naraz odnajduje siebie w sytuacji słuchacza własnych słów, własnej samotnej opowieści, będącej reakcją na to, co widzi – odpowiedzią na milczące widowisko, które patrzącemu stawia pytanie. Jeśli tytułem swojej impresji czyni Zoń zdanie: "Biedni Polacy patrzą na getto" (Zoń a legendarny esej Jana Błońskiego, czyli też Zoń a dwa bezlitosne wiersze Czesława Miłosza, to materia na inną bajkę, którą teraz na bok odstawiam) – co to właściwie oznacza? Gramatyka nie zostawia złudzeń. Tytuł znaczy, że głównym bohaterem widowiska Zonia są tyleż widma, na placu odtańcowujące łagodne falowanie czasu, co żywi Polacy, z krawędzi placu przyglądający się tańczącym widmom. W głównej roli jest ich patrzenie i opowieść każdego z nich, którą sobie i tylko sobie snuje, spoglądając. Jakie były te intymne opowieści w zeszły piątek? Trzeba je streszczać? Ktoś nie zna tych melodyjek? Naprawdę?

     Kiedy 160 widm, którym nigdy nie nadam imion, opuściło już plac, na jednym z kamiennych krzeseł został kosz z czerwonymi różami. Długo go widać w miękkim świetle wolno ciemniejących reflektorów. Wraca wtedy bardzo stare pytanie Coleridge’a. Oto człowiek śni, że wędruje łąką i zrywa kwiat. Gdy po przebudzeniu zobaczy ten kwiat na poduszce obok swej twarzy – ach, co wtedy?

Paweł Głowacki