Odległe fale

Ostatnia aktualizacja: 26.03.2022 17:34
Miała chłodne oczy i porcelanową twarz Ewy Lassek, co w "Wiśniowym sadzie" Jerzego Jarockiego grała Raniewską, wracającą do źródeł. Po chwili na tafli płótna Hammershøia zamajaczył jej spękany alt. Dziękuję ci, Firs, dziękuję, mój stareńki! Takam rada, że jeszcze żyjesz!
Wystawa prac dunskiego malarza Vilhelma Hammershoia w gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie; nz obraz Wnętrze na Strandgade, blask słoneczny na podłodze
Wystawa prac dunskiego malarza Vilhelma Hammershoia w gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie; n/z obraz "Wnętrze na Strandgade, blask słoneczny na podłodze"Foto: Piotr Tumidajski/Forum

Nigdy już nie skrzypnie drewniana podłoga, bezpowrotnie szara, nigdy nic nie opowie, bo nikt nigdy już nie wejdzie do pokoju. Trwać będzie tylko cisza. Cisza czysta i bezbłędny bezruch. Światło dnia, który się nie skończy, płynące przez niewidoczne z prawej strony okno, pozostanie światłem zamarzniętym na zawsze - więc w żadnej z niezliczonych przyszłości księżycowy cień owalnej płaskorzeźby nie drgnie nad czarnym stolikiem. Schludny młodzieniec nie odklei lewego ramienia od krawędzi okiennej wnęki, nie podniesie głowy, nie spojrzy w prawo, nie zrobi dwóch kroków do białego krzesła, nie odsunie go i nie usiądzie na nim za czarnym stolikiem, plecami do nas. "Twarz" obrazu, co go za nogami zastygłego młodzieńca ktoś oparł o ścianę i mroczną sukienną podszewką odwrócił do świata, pozostanie nieodgadniona. I nikt nigdy nie wyjaśni, czy dwa rysunki wiszą pod płaskorzeźbą, czy też mocą cudu cyrkowych linoskoczków sterczą nieruchomo na wąskiej krawędzi czarnej, pionowej pokrywy blatu stolika, przypominającej wzniesione wieko ostatecznej skrzyni. Nim wszystkie te kształty zmieniły się pod pędzlem w taflę olejnej kry o wymiarach 65 x 50 cm – co było ruchem ostatnim, pożegnalnym, czymś na podobieństwo ruchu chusteczki falującej na pożegnanie? Myślę, że powolne gaśnięcie blasku jasnej farby, którą Vilhelm Hammershøi namalował tamtego dnia ostatnią linię obrazu: cienką krawędź książki otwartej w dłoniach schludnego młodzieńca. Bez końca będzie czytał, co czyta teraz. Nic nigdy go nie rozproszy, ani żaden dźwięk, ani żaden ruch, ani żaden blask. Nic. Również nie chłód muru. Zamarła między jego lewym ramieniem a ścianą miękka kotara koloru wyblakłej żółci nigdy bowiem się już nie poruszy. Tak jak w innym obrazie, przez Jorge Luisa Borgesa namalowanym słowami, przez rok cały nie poruszyła się zatrzymana w locie pszczoła, ani jej cień u stóp Jaromila Hladíka, zamarzniętego przed plutonem egzekucyjnym.

     W krakowskim Muzeum Narodowym, na wystawie "Światło i cisza", na ramie każdego z obrazów Hammershøia zjawiał się cień Hladíka, bohatera "Tajemnego cudu" Borgesa. Lecz przy "Wnętrzu z czytającym młodym mężczyzną" - cień stał się mocny, ostry, jasny. Nieuchronny. Naprzeciwko płócien Hammershøia nie było ważne, dlaczego Hladík usłyszał wyrok śmierci. I także nie to, że kiedy go pojmano, miał na warsztacie pisarskim niedokończoną sztukę teatralną "Wrogowie". Przed obrazami, zwłaszcza przed postacią młodzieńca czytającego w niepokojącej pustce, istotne było, że ostatniej nocy życia Hladíka Bóg, jak się o świcie okaże, wysłuchał jego modlitwy o dodatkowe miesiące. Aby doprowadzić do końca ten dramat, który może usprawiedliwić mnie i usprawiedliwić Ciebie, potrzeba mi jeszcze jednego roku. Przyznaj mi te dni, Ty, do którego należą stulecia i czas. O świcie, na placu przed ścianą całą w dziurach – fizyczny wszechświat zatrzymał się.

     Kropla deszczu wstrzymała wędrówkę po twarzy Hladíka. Pluton pozostał doskonale nieruchomy. Wzniesione ramię sierżanta przypominało ramię marmurowej rzeźby wielkiego generała. Salwa nie wybrzmiała. Cień lecącej pszczoły omdlał zupełnie, był kropką na końcu niewidzialnego zdania. Poranny wiatr zatrzymał się, całkiem jak światło na obrazie uwieczniającym młodzieńca czytającego w pustce. Dym z pożegnalnego papierosa, ostatniego papierosa życia Hladíka, nie rozwiewał się. I tak upływały dni i noce, obracając się w amfiladę bliźniaków, w armię lustrzanych odbić. Co do milimetra sparaliżowany Hladík, w monotonnym rytmie zasypiał i budził się, a z każdym przebudzeniem dostrzegał, że świat dalej trwa nieruchomy i głuchy. Aż wreszcie zrozumiał. Błagał o rok – i Wszechmogący udzielał mu roku. Czynił dla niego tajemny cud – powiada Borges – zabije go o określonej godzinie niemiecki ołów, ale w jego umyśle między rozkazem a wykonaniem rozkazu upłynie rok. Był wdzięczny. Czym dysponował? Jedynie pamięcią, ale to wystarczyło. Do układania heksametrów ruch ręki nie jest konieczny. Na dnie zamarzniętego świata - mozolnie tworzył "Wrogów". Drobiazgowy, nieruchomy, tajemniczy, snuł w czasie swój wysoki, niewidzialny labirynt. Labirynt słów w mroku tuż za oczami martwymi jak u sklepowych manekinów. Aż w końcu – po roku - znalazł ostatni brakujący przymiotnik. Wyrecytował go sobie niemo. I zbudził się świt sprzed roku, kropla deszczu podjęła wędrówkę po twarzy skazanego, ocknął się cień pszczoły, opadło ramię sierżanta. Skończyła się cisza.

     Jeśli koniec ciszy pustego pokoju, w którym schludny młodzieniec czyta książkę, kiedyś nastąpi - a przecież nastąpi, bo niby jak sensownie liczyć na życie wieczne farb, nawet olejnych - będzie końcem tyleż ciszy samej, co śmiercią obrazu Hammershøia. Lecz ta różnica "tajemnych cudów" - różnica między rokiem znieruchomienia chwili śmierci Hladíka a wieloma latami znieruchomienia chwili lektury w pustym pokoju - nie zmienia istoty cudu. Zatrzymał się wszechświat fizyczny, ucichł, znikły zeń zegarki, lecz na jego dnie - gdzieś między nitkami sukiennej podszewki olejnych farb – wciąż trwa tykanie, trwa nieubłagana, dyskretna krzątanina pamięci, śladów, słów, ktoś snuje tam swój wysoki, niewidzialny labirynt. Arcydzielność każdego z wiszących w krakowskim Muzeum Narodowym płócien Hammershøia polega także na tym, a może głównie na tym właśnie. Że na ich zamarłych powierzchniach można usłyszeć szmer niepokojących opowieści, nieubłaganie dochodzący z dołu. Trzeba tylko mieć cierpliwość, by czekać, aż się zjawią. Rainer Maria Rilke, który w roku 1904 mówił o pięknej niespieszności obrazów Hammershøia, ledwie pięć lat wcześniej, w szkicu "Wkrótce i wczoraj", bezwiednie sportretował ich naturę. Żyjemy przecież tak cicho – rzekł – a nasze największe katastrofy wydarzają się tak głęboko w nas, że na naszej powierzchni pojawiają się tylko ich odległe fale. Zatrzymaj się więc na dłużej przed "Studium siedzącej nagiej kobiety", zrobionym węglem na papierze. Kiedy  wzrok przywyknie do cienistego światła jej skóry – zobaczysz po bokach przybyłe z tamtej strony obrazu, z tamtego brzegu opowieści, odległe i mgliste głowy widm, majaczące w mroku. Kawałki jej pamięci? Ale dobrej czy złej? A może nie pamięć to jest, tylko lękliwy sen o przyszłości? I nie odchodź zbyt prędko sprzed widoku schludnego młodzieńca, w pustce pochylonego nad otwartą książką. Być może usłyszysz, co czyta. Na przykład – ten początek.

     Pokój, wciąż jeszcze zwany dziecinnym. Jedne drzwi prowadzą do pokoju Ani. Brzask, wkrótce wzejdzie słońce. Jest już maj, kwitną  drzewa wiśniowe, ale w ogrodzie zimno, przymrozek. Okna w pokoju zamknięte. Wchodzi Duniasza ze świecą i Łopachin z książką w ręku.

     Usłyszałem didaskalia otwierające "Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa. To było nieuchronne. Ktoś powiedział, że za sprawą fantastycznej dyskrecji, przemilczeń, niedopowiedzeń, Hammershøia malarska sztuka wstrzymywania ruchu wszechświata nigdy nie jest opowieścią domkniętą, ustaloną raz na zawsze, jednaką dla wszystkich patrzących. Po prostu – obrazy te czekają na dokończenie, dopełnienie, dopowiedzenie, na kropkę nad i. W portrecie schludnego młodzieńca, czytającego książkę w pustce wspartej na kilku samotnych rzeczach, usłyszałem prolog "Wiśniowego sadu". A później, spod innych powierzchni olejnych i rysowanych, z podszewki krajobrazów, portretów, martwych natur, podobizn miast i pokojów – reszta zdań spłynęła, zdań, scen i aktów tej ciemnej komedii o nieudanym powrocie do źródeł. Było to nieuchronne, gdyż w czystych, dyskretnych, szarych przestrzeniach Hammershøia intonacja Czechowa, jego słowa, które, jak uczył Vladimir Nabokov, oświetlał Czechow przyćmionym światłem, nadając im odcień pośredni między kolorem starego parkanu i ciężkiej burzowej chmury, słowa te – czują się jak u siebie. A nawet jak pod piórem Czechowa, kiedy je zapisywał.

     Tak, tajemny ten cud, drugi tajemny cud, był nieuchronny, więc nie zdziwił moment, w którym samotna bohaterka portretu "Młoda kobieta. Odpoczynek" – odwraca się. Długo, przez setki, tysiące lat, aż do śmierci obrazu - powinna była siedzieć na krześle, plecami odwrócona do świata przed obrazem. I tylko tak. A tu naraz – wstała. Obróciła się wolno przez lewe ramię, spojrzała przed siebie. Miała chłodne oczy i porcelanową twarz Ewy Lassek, co w "Wiśniowym sadzie" Jerzego Jarockiego grała Raniewską, wracającą do źródeł. Po chwili na tafli płótna Hammershøia zamajaczył jej spękany alt. Dziękuję ci, Firs, dziękuję, mój stareńki! Takam rada, że jeszcze żyjesz!

Paweł Głowacki