Za ciosem

Ostatnia aktualizacja: 18.06.2022 15:59
I o poranku życie znów wstąpi w martwych, i podniosą głowy, i znów zaczną dzień. A pod koniec dnia i zielonych butelek - znów, jak wczoraj w godzinie księżyca, znikną wszelkie boleści ciała i ducha, wszystkie pytania znów odnajdą odpowiedzi, ciała błogo znieruchomieją jak wczoraj…
Jeśli dało się wskrzesić Czechowa wycinając Płatonowa, to czemu miałoby się nie udać wskrzeszenie Becketta przez wprowadzenie Godota?
Jeśli dało się wskrzesić Czechowa wycinając Płatonowa, to czemu miałoby się nie udać wskrzeszenie Becketta przez wprowadzenie Godota?Foto: Shutterstock/anidaaripin

Klatka ze słoniem w polskim ogrodzie zoologicznym. Słonia stanowi zastępczo znaczna ilość królików.

Sławomir Mrożek „Polska w obrazach”



Godzina 19.15, któregoś dnia w nieodległej przyszłości. Od premiery „Płatonowa” na scenie katowickiego Teatru Śląskiego minęły dwa, góra cztery miesiące. W innym ansamblu, lecz na pewno w polskim ansamblu, oto ciemność na widowni zapada, po czym kurtyna sunie sennie w górę, odsłaniając biedny, przez Samuela Becketta naszkicowany w didaskaliach widok. Jest dróżka wiejska wiodąca środkiem sceny, jest gdzieś z boku drzewko uschłe i niski kamień na proscenium. Na kamieniu – zgarbiony Estragon. Postękuje, sapie i wzdycha, gdyż próbuje zdjąć but. Nie jeden raz się napina, szarpie wciąż od nowa, i jeszcze raz, i jeszcze. I nic. Zawsze to samo. Tylko fiaska. Kloszardzi trep jest niewzruszony. Z lewej kulisy wchodzi Vladimir. Na szeroko rozstawionych nogach, sztywnym, drobnym kroczkiem zbliża się do kamienia. Wtedy Estragon, dając za wygraną, unosi głowę i głosi kwestię legendarną: Nic się nie da zrobić… Do tego momentu jest tak, jak Beckett chciał, żeby było. Lecz dalej – wszystko będzie już inaczej niż jest w oryginale. Estragonowi, który przegrał z trepem, Vladimir nie odpowie tymi zdaniami: Zaczynam się skłaniać ku temu… Długo zwalczałem w sobie tę myśl mówiąc sobie: Spokojnie, Vladimir, spokojnie, wszystkiego jeszcze nie spróbowałeś. I walczyłem dalej… Więc znowu jesteś… Vladimir w ogóle nic nie powie. Za to z kulisy prawej wejdzie dynamiczny jegomość, byczek w bejsbolówce z daszkiem w tył, dresowych portkach obszernych niczym namiot i żółtych adidasach o podeszwie migającej kolorowymi światełkami. Wejdzie, przy niskim kamieniu się zatrzyma i z czeluści namiotowych gaci wciągnąwszy spalinową piłę krzyknie: Tym pójdzie jak z płatka! Następnie wciśnie guzik „Power” i w wypełniającym scenę całą metalicznym jazgocie – wirujące zęby piły do upartego trepa zbliżać zacznie… 

W nieodległej przyszłości mnij więcej tak rozpocznie się gdzieś w Polsce przedstawienie „Czekając na Godota”. Mówiąc dokładniej – taki będzie prolog nowej, ulepszonej wersji „Czekając na Godota”. Nowej i ulepszonej, a nade wszystko nieuchronnej, gdyż po premierze „Płatonowa” w Teatrze Śląskim polska sztuka reżyserii niechybnie pójdzie za ciosem. Znów. Pójdzie jak idzie od lat.

Nie będzie to nic nowego. Gdzieś od trzydziestu lat teatr polski, młody teatr polski, podąża za ciosem, za prawą prostą, co ją wyprowadza na kanwie jednej i tej samej pewności niewzruszonej. Otóż - klasycy mylili się szpetnie! Nieszczęśni! Klasycy we mgłach ciemnych błądzili, trzeba ich zatem z mgieł ciemnych na ścieżki słoneczne wyprowadzać! Należy ich poprawiać, należy niwelować ich błędy, ich lata temu zanotowane przez nich kompromitacje stylistyczno-ideologiczne należy wycinać bez pardonu, wygumkowywać, spiłowywać, wydłubywać i precz odrzucać! Należy zgniłe organy ich dzieł zastępować słusznymi, polskimi oczywiście, krzepkimi protezami! Słowem – trzeba klasykom życie na powrót klecić! Chrystus Łazarza wskrzesił słowem – polski reżyser klasyków wskrzesza ciosem zadanym gumką, nożyczkami bądź pilnikiem! W sumie nie byłoby nic niestosownego, gdyby na widowniach teatrów polskich regularnie zjawiał się transparent, który 26 lat temu zawisł nad zajętym przez nowojorską polonię sektorem widowni legendarnej hali widowiskowej Madison Square Garden, gdy Andrzej Gołota toczył w ringu walkę z Riddickiem Bowe. Czerwone litery na białym prześcieradle krzyczały: JĘDRUŚ – LUTUJ!!!!!

Rzecz jasna, scenicznych efektów prawych prostych nie ma sensu wymieniać, są znane powszechnie, każdemu dziecku. Znane są i tak częste oraz powszechne, że ludek teatralny zupełnie na perły te zobojętniał. Na przykład - kogo niby zadziwi dziś chłop zagrany przez babę, lub baba na scenie kreowana przez chłopa? Dlatego premiera „Płatonowa” w Teatrze Śląskim przyjęta została niczym bułka z masłem. Jako że Antoni Czechow kompletnie się pomylił, w swojej sztuce „Płatonow” wprowadzając na scenę postać Płatonowa – reżyserka Małgorzata Bogajewska gumką myszką wygumkowała starą kompozycyjną kompromitację Antoniego Czechowa i wreszcie pokazała wersję prawidłową. Pokazała „Płatonowa”, w którym Płatonow - nie występuje w ogóle. Nie ma go. Cóż tu jeszcze można dodać? Antoni Czechow – zmartwychwstał w Katowicach. To cieszy.

Po prostu – permanentnie nie ma Płatonowa w nowym, oczyszczonym z błędów, zmartwychwstałym „Płatonowie”, co w wywiadzie przedpremierowym trochę przypomina reżyserce permanentną nieobecność Godota w legendarnej sztuce Samuela Becketta. Niebywale finezyjne skojarzenie! Finezyjne oraz inspirujące. Teraz już wiem, dlaczego dziś przy śniadaniu kilka razy, ni z gruszki, ni z pietruszki wyrecytowałem nad stołem kuchennym słowo „Godot”. Mianowicie dlatego, że nie było na stole śniadania! Żeby choć sucha buła! Nic. Kompletna absencja pokarmu. Za to wróciła z daleka odwieczna fraza polska: JĘDRUŚ – LUTUJ!!!!!, po czym zawisło nad pustym blatem pytanie oczywiste, tyczące pójścia za ciosem. Skoro w aktualnym teatrze nadwiślańskim nie tylko możliwy, ale i zupełnie normalny jest „Płatonow” bez Płatonowa, to niby co niemożliwego i nienormalnego by się zdarzyło na świecie, gdyby już w pierwszej scenie sztuki „Czekając na Godota” pan Godot - zjawił się na scenie? Jeśli dało się wskrzesić Czechowa wycinając Płatonowa, to czemu miałoby się nie udać wskrzeszenie Becketta przez wprowadzenie Godota? Ba! Te dwie odnowione, stare, klasyczne sztuki teatralne można by grać równolegle! I na kanwie równoległości wyjaśniłoby się ludziom, że Płatonowa nie ma w nowym „Płatonowie”, gdyż poszedł zagrać w nowym „Czekając na Godota” rolę Godota, który na samym początku wchodzi na scenę i jest tam nieprzerwanie obecny aż do finału! Kto wie, Bogajewską być może uwiedzie ta elegancka symetria i po „Płatonowie” - będzie też łaskawa dla „Czekając na Godota”?

Tak czy siak, kiedy jegomość w odwróconej bejsbolówce, biwakowych gaciach i adidasach migających podeszwami, przetnie już spalinową piłą bolesnego trepa i uwolniona stopa Estragona w końcu odetchnie pełną pietą, wtedy Vladimir – w kojącej ciszy po wyłączeniu piły – zapyta jegomościa: A właściwie to kim pan jest? Jegomość okaże się dobrze wychowany, odpowie: Proszę wybaczyć! Zaaferowany uwięzioną w bucie stopą, zapomniałem się przedstawić. Otóż, jestem Godot. Stefan Godot, a właściwie Stefan Godotowski – Polak zawsze pomocny i do usług!... A dalej, w tym zmartwychwstałym „Czekając na Godota”, wszystko potoczy się wedle nieubłaganych reguł polskiej reżyserii nowoczesnej. Biwakowe portki Stefana okażą się portkami czarodziejskimi, wręcz godnymi teatralnej tradycji gaciami deus ex machina. Iście motylimi gestami Stefan będzie z nich dobywał wszystko, co niezbędne, by koić fizyczne i duchowe rany Estragona i Vladimira. Stół więc dobędzie, krzesła, półmiski z mięsiwem, słoje pełne śledziowych płatów, świeży chleb i osełkę masła, napoje ułatwiające profesjonalne picie, no i wreszcie wiele butli cieczy fundamentalnej, plus pięćdziesięciogramowe kieliszki, rzecz jasna. Gdy wybije pora małej przerwy w wychylaniu – wyfrunie z gaci Stefana gazowa kuchnia, filiżanki, ekspres do kawy oraz świeżo upieczony sernik. A gdy przyjdą pod uschłe drzewo Lucky i Pozzo, dostaną swoje krzesła, z gaci dobyte, swoje talerze i kieliszki. I z każdym toastem będzie coraz lepiej w ich światku maleńkim – ustępować będą problemy, pytania zyskają klarowne odpowiedzi, ból duszy i ciała zmaleje łyk po łyku. Estragon i Vladimir – czy w opowieści Becketta nie czekają oni na Godota właśnie dlatego, że z przybyciem jego zniknąć mają wszelkie ich drzazgi i ciemności? A kiedy przybiegnie Chłopiec, aby, jak chce Beckett, oznajmić, że pan Godot dziś już nie przyjdzie, lecz z pewnością przyjdzie jutro – towarzystwo całe czule się zaśmieje, Stefan zaś wyprowadzi z czarodziejskich gaci elektryczną hulajnogę i rzeknie ironicznie: Masz, mały, jedź tam, za kulisy, i sprawdź, czy przypadkiem mnie tam nie ma! A gdy pod koniec I aktu nic w butlach już nie zostanie - wszelkie cierpienia będą przegnane. Godotowskiemu niech będą dzięki! Lecz wszystko powtórzy się niebawem, w akcie drugim. Nie dokładnie, lecz powtórzy się. Nastanie poranek drugi…

Beckett chciał, aby między aktem pierwszym i drugim zjawiło się na uschłym drzewku kilka zielonych listków. Ot, znak nadziei. W nowym „Czekając na Godota” towarzystwo, co się na początku drugiego aktu ocknie o poranku, na gałązkach wysuszonego całkiem jak oni sami drzewka zobaczy trzydzieści, może nawet czterdzieści dyndających zielonych butelek zmrożonego piwa. Stefan znów okaże się niezawodny, niezastąpiony, jedyny. Magicznym gestem wyciągnie z przepastnych portek srebrny, nieomylnie usuwający kapsle otwieracz. I o poranku życie znów wstąpi w martwych, i podniosą głowy, i znów zaczną dzień. A pod koniec dnia i zielonych butelek - znów, jak wczoraj w godzinie księżyca, znikną wszelkie boleści ciała i ducha, wszystkie pytania znów odnajdą odpowiedzi, ciała błogo znieruchomieją jak wczoraj…

Owszem, w odnowionym „Czekając na Godota” – na końcu aktu drugiego będzie dokładnie tak samo jak na końcu aktu pierwszego. Będzie jak zawsze jest, w każdym finale akcji ukojenia. Ale też będzie tak, jak stoi napisane w didaskaliach, którymi Beckett zamyka oba akty, więc i całą klasyczną opowieść swoją. Zastanawiające to. Czy Godot przychodzi, czy Godot nie przychodzi – sztuka i tak zamiera identycznie. Nie ruszają się, powiada Beckett.

Lecz intryguje, szalenie intryguje też inna zagadka. Czy w ogóle, a jeśli tak, to kiedy, teatr za ciosem ruszy naprawdę ambitnie, konsekwentnie, odrzucając cwaniactwo? Realny jest „Płatonow” bez Płatonowa? Jest realny, można do Katowic jechać, zobaczyć. A „Czekając na Godota” bez czekania? Właśnie zrelacjonowałem to wielce prawdopodobne arcydzieło nowoczesności. Cóż by teatrowi szkodziło pójść z nowoczesnością jeszcze dalej, cóż by mu szkodziło za ciosem pójść naprawdę odważnie, i zacząć wystawiać klasykę, lecz wystawiać ją – bez reżyserów?

Paweł Głowacki