Siedząc w jednym z foteli miejscowego wyrobu, zwrócona twarzą ku dolinie, A… czyta powieść, pożyczoną wczoraj. Czyta, nie odwracając oczu, póki starcza dziennego światła.
Allan Robbe-Grillet "Żaluzja"
Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy.
Eugène Ionesco
Teraz nie wiadomo, jak było wtedy. Zostaje niepewność. Przyjąć ją, oczywiście. Przyjąć i grać z nią, uczył poeta, grać niby z dzieckiem, aż zamajaczy na niepewności nikły uśmiech. Teatralna iluzja, tylko to realne teraz. Można więc jedynie, bez nadziei na prawdę, w ciemno budować z ocalałych resztek jedną godzinę dalekiej nocy. Ślady, rysunki, fotografie, słowa pamięci, wielu pamięci – można przestawiać kawałki owego gruzu, przesuwać biedne łupiny, ustawiać jedną na drugiej, spajać je, malować, tworzyć rekwizyty, wznosić ściany, zawieszać sufit z żyrandolem, wstawiać drzwi, wnosić nieporadnie sklecone meble i komponować z nich przestrzeń: tu łóżko, tam szafa, w rogu obok wejścia stół z krzesłami, biurko przy oknie otwartym na Florencję roku 1980. Stał się pokój. Znów jest, jak wtedy. Złudny, jedyny możliwy. Widmowy pokój w starym hotelu nocą. Teraz K… wchodzi do pokoju, jak wtedy. Czarny garnitur, biała koszula, lśniące półbuty, wokół szyi szal długi, ciemny. Zamyka drzwi, idzie przez mrok do biurka pod oknem, zapala lampkę, siada w fotelu, otwiera książkę, czyta. „Mój drugi przyjazd do Balbec był bardzo odmienny od pierwszego”, bezgłośnie mówi do niego Marcel, młodziutki narrator, który jest i nie jest Marcelem Proustem. Rano, na próbie „Wielopola, Wielopola”, K… wejdzie na scenę, aby, jak zawsze, zarazem być i nie być K…. Teraz podnosi głowę nad książką. Nikły uśmiech na jego twarzy.
K… zna tę stuletnią opowieść. Ile razy wracał do niej? Teraz znów. Zna „Wahania serca”, przepastną pestkę w centrum „Sodomy i Gomory”, skupiającą istotę wszystkich siedmiu tomów „W poszukiwaniu straconego czasu”. Zna K… akapity, w których Marcel, przyglądając się starej fotografii swej zmarłej babki, w czarno-białym prostokącie odnajduje naraz nie tylko utracone kształty ukochanej istoty, lecz jej dyskretny lęk przed końcem, lęk, który teraz, kiedy Marcel patrzy na fotografię, wrócił tak mocny i żywy, jak mocny i żywy był w chwili, gdy margrabia Robert Saint-Loup kazał babce przed obiektywem obrócić się na chwilę w kamień. Zna tkaną słowami Marcela strukturę pamięci, kolebiącej się na krawędzi jawy i snu, realności i iluzji. I zna frazy o istocie wspominania, którą nie jest mozolna archeologia, pewna prawdy swych namacalnych znalezisk, lecz nieoswajalna wyobraźnia, stwarzająca przeszłość wedle reguł niepojętych, pod dyktando nieoczekiwanych rytmów i intonacji, zawsze mamiąca, zawsze pewna tylko swej wiodącej na manowce iluzyjności. Czy K… nie napisze sobie kiedyś, że powrót do przeszłości to proceder podejrzany, że pamięć jest zakładem wynajmu nieobecnych, gdzie indywidua spod ciemnej gwiazdy cynicznie udają życie naszych drogich zmarłych, grają ich role tandetnie i z błędami, a my to przyjmujemy, gdyż nie mamy nic innego w zamian, nic prawdziwszego, więc teatrzyk wyobraźni, marzenia, nostalgii, jest wszystkim, co jest? Czy ów brak litości K… wobec jego przeszłości nie brzęczy blisko tych słów Marcela? „Obrazy wybrane siłą wspomnień są tak samo dowolne, ciasne i nieuchwytne jak te, które stworzyła wyobraźnia. Nie ma racji, aby zewnątrz nas realne miejsce zawierało obrazy raczej pamięci niż marzenia”. Nade wszystko K… zna zawrotne akapity, w których na kanwie jednego gestu Marcela wraca do niego ubóstwiana babcia, lecz wraca nie dlatego, że powtórzyło się zdarzenie, a dlatego, że powtórzyło się niegdysiejsze wzruszenie Marcela. I zna K… akapity kolejne, kiedy w półśnie lub na półjawie Marcel rozmawia z ojcem o śmierci prawdziwej - śmierci zmarłych.
Teraz więc K… znów pochyla głowę nad „Wahaniami serca”. Marcel powiada: „Wstrząs w całej mojej istocie”. Schylił się oto, aby zdjąć trzewiki. I gdy dotknął pierwszego guzika: „pierś moja wzdęła się, wypełniona jakąś nie znaną i boską obecnością; łkania wstrząsały mną, łzy popłynęły mi z oczu”. Zapłakał Marcel, gdyż ujrzał w pamięci pochyloną nad jego zmęczeniem tkliwą, stroskaną twarz babki, taką, jaką miała wtedy, gdy dawno temu zjawiła się naprawdę, by pomóc mu przy trzewikach. Ujrzał: „twarz babki nie tej, która miała tylko jej imię, ale babki prawdziwej, której żywą realność odnajdywałem w mimowolnym i pełnym przypomnieniu” – we własnej łzie. Po czym zaczyna się wędrowanie krawędzią jawy i snu. Zjawia się ojciec, słowa Marcela opuszczają racjonalny trakt, babki już nie ma między żywymi, lub nie będzie jej niebawem, a nam nie pozostaje nic więcej, niż bezradne milczenie. Teraz K… słucha najuważniej.
Marcel: „Prędko, prędko, jej adres, zaprowadź mnie”.
Ojciec: „Słuchaj… ja nie wiem, czy ty będziesz mógł ją widzieć. Wiesz, ona jest bardzo słaba, bardzo słaba, to nie jest już ona, boję się, że to by ci było raczej przykre. I nie przypominam sobie dokładnie numeru alei”.
Marcel: „Ale powiedz mi ty, który wiesz: to nieprawda, że umarli już nie żyją? To z pewnością nieprawda, mimo wszystko, co mówią, skoro babka jeszcze istnieje”.
Ojciec: „Och, bardzo mało, bardzo mało. Nie brakuje jej nic. Wszystko zarządzono”.
Marcel: „Ale jest często sama?”
Ojciec: „Tak, ale to lepiej dla niej. Lepiej, żeby nie myślała, to by jej mogło zrobić tylko przykrość. Często przykro jest myśleć. Zresztą, wiesz, ona jest bardzo wyczerpana. Zostawię ci ścisłe wskazówki, abyś mógł do niej iść, ale nie widzę, co byś ty tam mógł zrobić”.
Marcel: „Wiesz przecie, że ja będę zawsze żył przy niej, jelenie, jelenie, Francis Jammes, widelec”.
Teraz K… ostatni raz podnosi głowę nad „Wahaniami serca”. Dalej trwa noc za otwartym oknem hotelowego pokoju, Florencja w atramencie. Jelenie, jelenie, Francis Jammes, widelec. „W poszukiwaniu straconego czasu” składa się z ponad półtora miliona słów ułożonych w hipnotyczny labirynt, ale te są przepaścią, nieogarnionym zaklęciem, hasłem przywołującym zmarłych, którzy wstają i przychodzą, albo tylko trochę unoszą głowy, żeby po chwili znów je położyć. Jutro rano na próbie „Wielopola, Wielopola” K… będzie i nie będzie K…. Z gruzów, łupin, resztek, biednych śladów, przechadzając się krawędzią iluzji i realności, zacznie budować na scenie daleki pokój, w którym przyszedł na świat. Tu okno, tam szafa, w kącie łóżko, drzwi na wprost widowni, za oknem drewniane krzyże w kopcach gliny. Tak, aby nikt nie słyszał, będzie w mrokach głowy wciąż od nowa recytował zaklęcie. Jelenie, jelenie, Francis Jammes, widelec… Jelenie, jelenie, Francis Jammes, widelec… I wysłuchają, i przyjdą: Wuj Józef-Ksiądz, Babka Katarzyna, Matka Hela, Ojciec Marian, Ciotka Mańka, liczna reszta nieważkich gości, wszyscy nieżywi - przyjdą niczym babka do młodziutkiego Marcela w chwili, gdy jako Proust i nie Proust, jako narrator kolebiący się w słowach na krawędzi snu i realności, próbuje zzuć trzewiki w pokoju wytwornego Grand Hotelu w Balbec. Z walizami w garści, taszcząc stół, wykłócając się o okno, szafę, łóżko, w końcu i o niegdysiejszy status samych siebie – wrócą, rzecz jasna niedokładni, powyginani w krzywych lustrach wesołego miasteczka wyobraźni, marzenia, i tylko na jedną marną godzinę sceniczną, lecz wrócą. Nie po to, by stała się zadość biograficznej archeologii, lecz by powtórzyło się dalekie wzruszenie, czyli wszystko. Pamięć jest zabawą wyobraźni, która pisze przeszłość atramentem lekko słonawym, przejrzystym i sympatycznym, widzialnym tak długo, jak długo trwa opowieść. I właśnie tak pisana pamięć podpowiada starą anegdotę. Po jednym z seansów Teatru Śmierci, możliwe, że po „Wielopolu, Wielopolu”, podeszła do K… babina, wyznając, że zrozumieć, to ona nic z dzieła nie zrozumiała - ale co się, drogi Mistrzu, napłakałam, to nie napłakałam się nigdy w życiu. K… oznajmił później, że nie słyszał wspanialszej recenzji.
Teraz K… gasi lampkę na biurku. Znika pokój, hotel i Florencja. Wszystko. Nie ma już narracyjnego „teraz”, więc i nie ma, ja nie mam dojścia do „wtedy”. K… na powrót jest Tadeuszem Kantorem, figurą oficjalnie wielką, oficjalnie zdiagnozowaną, uchwyconą, nazwaną. Lecz oto, w 110. rocznicę wydania pierwszego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu”, a też trochę z okazji początku nowego sezonu teatralnego nad Wisłą, uwiera pytanie jedno. Dlaczego, tak potężnie przez życie całe prawiąc o swych antenatach, o artystycznych ideach, z których wyrósł jego teatr i malarstwo, o bliskich mu artystycznych prądach, o wszystkich tych ubóstwionych przezeń Schulzach, Witkacych, Gombrowiczach, Wojtkiewiczach, Malczewskich, Wyspiańskich, Maeterlinckach, Leonach Schillerach i innych Bauhausach oraz stu porównywalnych gigantycznościach – Kantor tak pokornie, tak uparcie milczał o Marcelu Prouście? Zbyt dotkliwy był Proust dla niego? Zbyt bliski? Nieuchronny? Nieodzowny?
Bodaj tylko raz wspomniał Kantor o nim. We Florencji, po pokazowej próbie dla wybranych gości. Krytyk Franco Quadri ustawił „Wielopole, Wielopole” obok „Wahań serca”. Biedny Franco!... Proust – wrzasnął Kantor - jest dla mnie za wielkim pisarzem, bym śmiał się z nim mierzyć! I dorzucił: Proszę powiedzieć panu Quadriemu, że jest skończonym idiotą!
Paweł Głowacki