Na miarę twoich ramion

Ostatnia aktualizacja: 24.04.2013 09:09
"Dla nas, kurdupli przecież, dla nas, średnio wyrośniętych konsumentów sztuki, dla nas wszystkich - nic przyjemniejszego, niż móc czasem, choćby tylko na odległość, wziąć w ramiona artystów rzeczywiście wielkich".
Na miarę twoich ramion
Foto: Wikipedia/Michael Sander

Gdy Miron Białoszewski opuścił Teatr na Tarczyńskiej i w innej kamienicy warszawskiej stworzył Teatr Osobny – sporo się zmieniło. Sporo? Nie wadźmy się o słówka. Zmieniło się sporo, ale i nie sporo. Tak bywa w życiu, że powiem coś głębinnego. Sporo, bo na ten przykład, Białoszewski był inny – klasyczny efekt upływu czasu. No i pan Lech Emfazy Stefański – współtwórca, może nawet naczelny twórca Teatru na Tarczyńskiej, już choćby dlatego naczelny, że lokator wielkiego pokoju w mieszkaniu na czwartym piętrze kamienicy przy Tarczyńskiej, w którym to pokoju teatr trwał w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku - nie poszedł z Białoszewskim do nowego pokoju. Z drugiej strony – zmieniło się nie sporo, albowiem sedno zdań Białoszewskiego zostało niezmienione: adoracja tego, co małe. W starym Teatrze na Tarczyńskiej, później w nowym teatrze, przed teatrami, po teatrach, obojętne w sumie, obojętne, gdyż we wszystkim, co zwać trzeba niekończąca się opowieścią Białoszewskiego – wciąż o to samo szło. Żeby z każdej codziennej malizny robić akapity nie małe. Muszę dodawać, że nie rozmiar mam na myśli? Żeby w szarym drobiazgu ukazywać – niczym fachowcy od renowacji zabytków cuda graficzne na sufitach i ścianach klatek schodowych wiekowych kamienic – ukazywać tropy wieczności. Nie brnijmy w to dalej. Istotne, fundamentalnie istotne jest, że kiedy Teatr na Tarczyńskiej w Teatr Osobny się przeistaczał – jedno się nie przeistoczyło. Schody. Tak. Schody zwyczajne, na miarę naszych kroków codziennych – pozostały sobą. I pokój też. To właśnie – schody nie nadzwyczajne, nie teatralne, nie schody w Narodowym Starym Teatrze, ani nie schody w stołecznym Narodowym, tylko schody małe, niezauważalne, schody do chodzenia, nie do stąpania, nie do kroczenia. Schody, co po nich przed południem człapała babina z siatami (mieszkała na drugim), schody, na każdym stopniu których słynny birbant z trzeciego zawsze koło zmierzchu tanecznie dumał, czy dotańczyć do chałupy, czy też się cofnąć i tam, skąd wraca - wzmocnić taniec swój. I schody, które godzinę, może dwie godziny po birbancie sam Artur Sandauer pokonywał, by w drzwi zwyczajne zapukać i nie o suchy chleb dla konia, a o teatr zapytać, i od gosposi, co mu otworzyła, usłyszeć: „Tak, proszę pana, tu jest mieszkanie zwyczajne, czyli czasem teatr, i to jest właśnie ten czas, zapraszamy!”.

Wszystko to, i tysiące podobnych zwyczajności, nie tylko mogło, lecz niechybnie się wydarzało w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, na Tarczyńskiej, bądź w nowej siedzibie Teatru Osobnego. Sandauer szedł po zwyczajnych schodach, „Witam pana” – mówił do tańczącego w dół birbanta (o ile miał szczęście go spotkać), pukał, a gdy mu otworzono - siadał w pokoju, który był pokojem, chwilowo zmienionym w poezję. Całkiem możliwe, że opowiadam o zmierzchu dnia 24 kwietnia 1958 roku, kiedy to Białoszewski, otwierając Teatr Osobny, wznowił „Wiwisekcję” - monodram na dziesięć swoich palców plus solniczka, grzebień i kilka podobnych małości codziennych, monodram, co nim wcześniej otwierał Teatr na Tarczyńskiej. Sandauer znał tę doskonałość, znał tę pamiętną pieśń palców „w czarnych rękawiczkach z uciętymi czubkami”, nuconą przez palce „w skrzynce z amfiteatrem bez dna albo w krześle”: „Kto – ile trzyma straż z palca/ przed swoim językiem,/ ten – tyle jesteś w niebiesiech/ form pięknie wiszących.../ rozsypiaj zmysły/ w małych śmierciach/ niepotrzebności---/ Grajmy”. No i grały palce, recytowały. A gdy przestały, Sandauer usłyszał to, czego nie znał – „Pieśni na krzesło i głos”, kabaret, którego formę sceniczną Białoszewski tak ujął: „Ja z zawieszonym przez szyje krzesłem do wypukiwania rytmu na zmianę sobie i Ludmile przy intono-recytowanych pieśniach. A ona – Ludmiła – zstępowała i wstępowała, w sztywnej biało-czarnej kreacji, z głową jak na tacy, jak stwierdziła krytyka: piękna, władcza, hieratyczna, somnambuliczno-ironiczna.” Mówiąc ściśle - usłyszał Sandauer pieśń „Warstwiarstwo”. Usłyszał: „myślało się że to może tylko psychiczne/ a to elektromagnetyczne/ faluje nami od-do słupa-słupa/ lecz jest na to nauka/ ubierać się w warstwy ubrań tak/ jak ciszą zasiał mak, pierwsza mokra/ druga sucha/ trzecia mokra/ czwarta sucha/ piąta mokra”. I jeszcze: „gdy warstwy mokre schną/ a suche mokną/ rozbiór się z ubioru wąt/ poprośba o miednicę z woda mokrą/ następnie przystęp do/ ubioru się w warstwy po/ pierwsza sucha/ druga mokra/ trzecia sucha/ czwarta mokra/ piąta sucha”. No i wreszcie: „po pokiereszu tego się/ konieczny napraw nawet przez sen/ pierwsza su/ druga mo/ trzecia su/ czwarta mo/....”

W przeciwieństwie do sytuacji, w której znajduje się aktualnie Sandauer – i, rzecz jasna, nie jest to jedyna między nami różnica – ja otóż jestem. Do tego – znów kwiecień trwa, jak wtedy, gdy Sandauer pokonywał schody kamienicy w Warszawie, by zapukać do drzwi małego Teatru Osobnego. Jest kwiecień kolejny, a ja kilka dni temu – idę nic dla świata nie znaczącymi schodami kamienicy przy Starowiślnej w Krakowie (numer 55), idę na drugie piętro, widma bab z siatami i tańczących birbantów mnie prowadzą. Idę normalnie, tak jak się po normalnych schodach normalny człowiek porusza, do mieszkania numer 6 idę. Pukam, gosposia mi otwiera i potwierdza: Tak, dziś będzie tu teatr. I do kuchni mnie prowadzi, kawę proponuje, kawę, herbatę, lub gołąbki w sosie grzybowym. Po czym w pokoju scenicznym siadam – jestem jednym z trzynastu widzów (tylko tyle jest foteli pod ścianą) – i o 19.30 oglądać zaczynam wyreżyserowany przez Dariusza Starczewskiego seans „Postrzał” Ingrid Lausund. Czuję się dobrze tak, jak bym jadł gołąbki w sosie grzybowym. Więcej powiem – czuję się świetnie. I co dalej? Nie mogłem nie pomyśleć o wieczorze 24 kwietnia 1958 roku, o Warszawie wtedy, o tamtym pokoju na cholera wie, którym piętrze kamienicy, cholera wie, przy ulicy jakiej.

Żeby się młodzież internetowa nie mozoliła, powiem jasno: opowiadam, co opowiadam, nie po to, by stawiać znak równości między niegdysiejszą Warszawą i dzisiejszym Krakowem, mną i Sandauerem, Starczewskim – który wraz z Anką Graczyk teatr w mieszkaniu uruchomił – a Białoszewskim, tamtym teatrem i tym teatrem. Opowiadam, co opowiadam, by nagłośnić cud normalności. Piszę po prostu o tym, że dobrze mi jest na schodach, co są schodami, oraz że świetnie się czuję, kiedy mi otwierają, gdy pukam. Piszę o zwyczajnym cudzie teatru czystego, bo przecież – jak u Białoszewskiego, jak u Starczewskiego - w zwyczajnym pokoju mieszkania sensownie zwyczajnego zmieścić się może tylko to, co niezbędne. Gdy się sztuczkę gra – w sumie muszą wystarczyć tylko aktorzy. I tak jest w teatrze „Scena Pokój” Starczewskiego i Graczyk. „Głowa jak na tacy”, rzekł Białoszewski we wstępie do „Pieśni na krzesło i głos”. Siłą rzeczy, czyli siłą świetnej małości przestrzeni, w „Postrzale” na tacy są jakości naprawdę ważne. Czyli aktorzy – Starczewski, Graczyk, Michał Kitliński, Anna Siek, Kamil Toliński. Ich oczy, nosy, wargi. Ich zapach. Drgnienia ich policzków. Wilgoć pod pachami, na plecach. Dygot intonacji. Nic więcej. Aktorzy. Pięć ról świetnie czystych, granych w czystym pokoju. A o czym to jest? Jak zwykle o tym samym, o czym jest każda klarowna opowieść sceniczna – w tym przypadku o tym, co każdy, kto „Postrzał” zobaczył, zobaczy, sam sobie opowie na schodach kamienicy przy Starowiślnej, wracając do domu.

Tak, stary tekst Białoszewskiego „Warstwiarstwo” – to jest wielka mądrość. Warstwa „Teatr Osobny”, warstwa „Teatr Starczewskiego”, Bądź warstwa „Ostatni Krakowski Salon Poezji”. Wszędzie to samo: ulga normalności. Nieistotne, z jakiego powodu Anna Polony, Jadwiga Romańska i Halina Jarczyk na wspomnianym Salonie wystąpiły – ważne, że razem. I ważne, byście zobaczyli, jak niewielkie są one, gdy stoją bądź idą. Patrząc na nie w południe ostatniej niedzieli, na Salonie, pojąłem, że mnie, kurduplowi przecież (w ogóle nam wszystkim, z definicji bardzo średnio wyrośniętym konsumentom sztuki) – tylko od wielkiego dzwonu się zdarza, by na scenie przebywały naraz aż trzy wielkie artystki, na które mogę patrzeć z góry. Mogę, a nawet nie mam innego sposobu, no, chyba że kucnę. Owszem tedy, każdą z wymienionych dam mogę objąć, niczym Zeus jakiś, i każdej mogę z niedostępnych jej wysokości mruknąć w ciemiączko: "Nie bój się, cudownie mała, nie bój się”.

Przy całej wyjątkowości Romańskiej, Jarczyk i Polony – gołym okiem widać prawdę tej wyjątkowości. Gołym okiem widać po prostu, że Romańska, Jarczyk i Polony - to są artystki na miarę naszych ramion. A przecież dla nas, genetycznie małych, nic przyjemniejszego, niż móc czasem, choćby tylko na odległość, objąć czule artystów rzeczywiście wielkich. To samo z Teatrem na Tarczyńskiej, z Teatrem Osobnym i z Teatrem Scena Pokój. Jak i ze schodami, co układane są na miarę ludzkich kroków.

                                                                                                                                  Paweł Głowacki

Czytaj także

Pestka

Ostatnia aktualizacja: 19.03.2013 00:50
Po "Iluzjach" Iwana Wyrypajewa zostało to, co zostaje po każdej starej historii, opowiedzianej czysto. Kamyk w gardle.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Na początku była dętka

Ostatnia aktualizacja: 03.04.2013 11:28
Zachwyt małego Garbaczewskiego wzbudzało nie to, co na zewnątrz, lecz to, co w środku - pustka prawie idealna. Pustka, brak powietrza, nic w gumowej otulinie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Nasz punkt ogólnonarodowy

Ostatnia aktualizacja: 09.04.2013 16:56
Nawet punkt tak intymny, tak czasami opuszczony, jak kobiecy punkt strategiczny – w teatrze młodych stał się sprawą masową, punktem ogólnonarodowym. Cóż mam dodać? Ala ma kota.
rozwiń zwiń