Chłopięce gry i zabawy

Ostatnia aktualizacja: 14.10.2013 15:09
Ani nowy świat, ani stary świat – żaden ze światów wcale nie chce zabić Klaty. Świat jest już tylko bydlęco zmęczony chłopięcymi jego zabawami. Bo ileż można?! Po Klacie - świat zwyczajnie idzie spać. Nic więcej.
Chłopięce gry i zabawy
Foto: PAP/Bogdan Borowiak

Archeolodzy odwiecznej sztuki udawania uczą, że teatr zaczął się odległego dnia o zmierzchu, kiedy znudzony życiem bez tajemnic neandertalski chłopiec lekko wbiegł do rozświetlonej ogniskami jaskini, pełnej drzemiących współplemieńców, i w prawdziwe jak kamień przerażenie ich wbił, na lisim uśmieszku operetkowo piszcząc „Wilk! Wilk! Wilk mnie goni!” – ale żadnego wilka za nim nie było. Odkrył zawrotną moc sekundy, w której iluzja staje się na mgnienie realnością. Ile tysiącleci przeminęło od tamtego neandertalskiego zmierzchu? Obojętne. Lecz nie obojętne, że w istocie do dziś – nic się nie zmieniło. Nic – poza jednym.
Oto współczesny chłopiec - już pięćdziesięcioletni, lecz wciąż chłopczyk, chłopiec nieusuwalny – operetkowo peroruje: „Wilk teatralnej tradycji mnie goni! Demony scenicznego konserwatyzmu mnie otaczają! Już uniosły gigantyczny młot przeszłości nad mą wspaniale zbuntowaną głową!”. W udzielonym „Neewsweekowi” wywiadzie dyrektor Narodowego Starego Teatru Jan Klata bez lisiego uśmieszku ryknął: „W Krakowie tradycja służy jako młot na wszystko, co nowe. Swinarski jest młotem na potencjalnych nowych Swinarskich, Wyspiański – na nowych Wyspiańskich”. I tu zamilkł, czekając na efekt.
W operetkowości swojej Klata jest niczym tamten mały neandertalczyk, z tą tylko różnicą, że nie ma w nim lekkości, ani krzty – albowiem święcie wierzy w realność wilka, demonów i młota. Tak, Klata święcie wierzy w swoje zwidy nocne i łaknie, by i świat cały uwierzył w ich namacalność, by naprawdę zobaczył sierść wilka, usłyszał kroki demonów i przeraził się ulepionym z prochów Swinarskiego młotem, który jeśli nawet nie dziś, to z pewnością już jutro runie na dzielną głowę wielkiego buntownika teatru. W przeciwieństwie do chłopczyka neandertalskiego – Klata ma w sobie wiele z malowniczego Rejtana, z banału pięknego ułana konno pędzącego z szabelką na czołgi, z tego rodaka naszego dzielnego, co mu w „Monizie Clavier” Sławomir Mrożek kazał się na ekskluzywnym bankiecie w pałacowych ogrodach opić po polsku, gębę pełną zżartych przez próchnicę zębów rozdziawić, paluchem ruinę zgryzu polskiego zdumionym gościom wskazać i piać operetkowo: „Wybili, panie, wybili, za wolność wybili!”. Klata to w istocie tani romantyk, taki z czytanek dla egzaltowanych gimnazjalistów. Jako taki - Klata lubi malowniczo cierpieć, choć przecież nikt go nie gnębi.
Ktoś, jakaś armia wstrętnych konserwatystów wojnę Klacie wypowiedziała w Krakowie? Nie zauważyłem. Dywizja jakichś zapiekłych tradycjonalistów teatralnych, co pamiętają Stary Teatr Swinarskiego, Wajdy i Jarockiego, zamierzyła Klatę zabić, więc noc w noc otaczają go, szykują mordercze zasadzki, podczołgują się doń z młotami imienia Swinarskiego? Odkąd Klata został Dyrektorem gmachu przy Placu Szczepańskim – cały Kraków niczym innym się nie zajmuje, jeno dybaniem na Klatę? Moja ciotka Antonina, krawcowa-tradycjonalistka, też? Ramię w ramię z Lajkonikiem i Królem Bractwa Kurkowego? I Dzwon Zygmunta coś krzepiącego im nad głowami mruczy, gdy szykują się do mordu?... Nie bądźmy dziećmi – nie bądźmy Klatą. Odstawmy na bok napuszoną bajkę i zapytajmy: W takim razie po cóż  Klacie uparte dzierganie napuszonej bajki o dzielnym chłopczyku gnębionym przez zły świat? Po co mu sztuczne kreowanie wrogów śmiertelnych? Czy tak trudno pojąć, że jeśli komukolwiek o coś w kwestii dzisiejszego Starego Teatru chodzi, to ewentualnie o to tylko, o co chodzi w kwestii każdego teatru - czyli żeby w teatrze był teatr, a nie estetyczno-intelektualny odpust prowincjonalny, nie tandeta kabaretu, nie prostacka kalka żyćka za oknem – to żałosne małpowanie z pretensjami do bezkompromisowości? Do wielkiego wydarzenia ostatnich dni przechodząc: Czy rzeczywiście nie mieści się w głowie, że kiedy się na reżyserski warsztat sztukę Augusta Strindberga „Do Damaszku” bierze, to raczej po to, by „Do Damaszku” Strindberga, a nie co innego wystawić, na przykład – swój teatralny bunt wszechstronny, zapiekły, dozgonny? Właśnie opowieścią „Do Damaszku” Klata otworzył nowy, Konradowi Swinarskiemu poświęcony sezon. Czy po prostu nie normalniej by było, gdyby Strindberga reżyserował nie z powodu śmierci Swinarskiego - nie z powodu jakoby śmiercionośnego młota – a z powodu życia Swinarskiego?
Owszem, normalniej by było. Może wtedy dowiedziałby się Klata tego choćby, że pestką największych w Starym wystawionych dzieł Swinarskiego – „Dziadów” i „Wyzwolenia” - nie była sytuacja Polski tylko pragnienie wyjścia z jego prywatnych, intymnych ciemności – i że dokładnie dlatego były to dzieła tak dla Polski dojmujące? I dowiedziawszy się tego, może by Klata w swoim Strindbergu dotknął siebie, a nie robił z siebie ulicznego pacykarza ulicy? Gdyby w dokumentalnym filmie zobaczył jak dygocząca w powietrzu ręka Swinarski pomaga na próbie każdej z recytowanych przez Jerzego Trelę liter – może by sobie w swym „Do Damaszku” darował ruinę tanich dowcipów językowych, na czele z tym wicem nadzwyczajnym, kiedy to aktorzy słowo Strindberga „credo” gadają nie przez „k” a przez „c”? Gdyby Klata wiedział, że reżyserując „Hamleta” Swinarski wciąż we wszystkich słownikach świata sprawdzał, czy ma prawo skreślić słowo, a także co straci, gdy skreśli – może nie robiłby sobie aż takich jaj z frazami Strindberga? Czy tak by było, gdyby...?
August Strindberg Klaty. Kto zacz? Auguścik w stringach kupionych na odpuście gdzieś pod Krakowem. Senna tandeta. Ogromne ściany zrobione z siedmiu tysięcy czaszek z plastiku, co w istocie są jak dziecięce baloniki, których nikt nie kupił. One chyba miały przerażać, dawać coś do myślenia, stareńkie „memento mori” przywoływać – a nawet nie śmieszą. Obszerny aktor gryzie swe przedramię, wypluwa gumę udającą skórę, jest nerwowy. Czy dlatego, że we wcześniejszej scenie kopulacji ze ścianą plastikowych czaszek nie zaznał spodziewanej przyjemności? No chyba że to ona zawiedziona jest, więc nerwowość obszernego aktora stąd się bierze, że choć bardzo chciał – to jednak nie sprostał wymaganiom ściany seksoholiczki. Obszerny, nie markotniej! Jutro pójdzie lepiej – jutro trafisz w kluczowy oczodół! Inny aktor jeździ na podobnym do amerykańskiego motocykla czerwonym rowerze, jeszcze inny tam i sam somnambulicznie stąpa z ogrodowym sekatorem w garści, natomiast trzeci – ćwiczenia gimnastyczne wykonuje z aktorką wduszoną w kostium zdecydowanie za ciasny. Tu zwłaszcza spódnica grozi nagłym trzaskiem. Lecz nie! Bardzo to dziwne, nawet zdumiewające, lecz szwy jednak nie puściły przy przysiadach! Dwie aktorki z kryzami skleconymi z innych czaszek, też plastikowych, lecz z trupimi włosami aż do ziemi – przy akompaniamencie klawesynu pieją kuplety zupełnie niepojęte, ni z gruszki, ni z pietruszki. Kościotrup tkwi sobie w przeźroczystej trumnie. Ktoś po ścianach z czaszek się wspina, żeby nie wspinać się mógł ktoś. I przez ołowiane dwie godziny wszyscy opętani są jakimiś tikami kończyn, i wszyscy wyczyniają z intonacją najkuriozalniejsze brewerie, i co pięć minut zwalają się na ten sceniczny amatorski barok gruzy muzyczki we wszystkich możliwych estetykach, i tak do ostatniej ciemności. Kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk. Ani w górę, ani w dół, ani w prawo, ani w lewo, ani wprzód, ani w tył. Tylko w miejscu. W miejscu, w kółko – ale o czym? Jak to o czym! O Polsce! Amen.
Może więc gdyby...? Może, lecz mamy, co mamy. Strindberga w odpustowych stringach polskiego buntu teatralnego. I fundamentalne pytanie mamy. Powtórzę: Po cóż Klacie sztuczne kreowanie wrogów śmiertelnych? Po co mu chłopięca bajeczka o dybiącym na jego nie plastikową czaszkę potworze estetycznie konserwatywnego Krakowa? Po co mu nasza wiara w realność młota imienia Swinarskiego?
Gdy bunt jest pusty, gdy jest buntem dzierganym do wiwatu, dla samego buntowania się, buntem jałowym, dziecinnym, buntem pod egidą hasła: „na złość mamusi odmrożę sobie uszy”, czyli: „robię teatr tylko po to, by go nie zrobić tak, jak robił go dziadek” – jedynym sposobem usprawiedliwienia smętnej jałowizny, jedynym sposobem zasypania pustki choć na chwilę, nadania pozornego sensu temu, co sensu nie ma, jest sztuczne fabrykowanie wyssanych z własnego palca zwidów-zbójów. Bycie gnębionym, lecz dzielnym, bycie odkrywcą wiecznie zagrożonym, ale dzielnie trwającym na posterunku, bycie ostatnim rycerzem w bez ustanku przez dziadków bombardowanych okopach nowoczesności – to jest w dobrym tonie. Wybiją, panie, nie dziś, to jutro wybiją, panie szanowny, za wolność buntu zbuntowanego buntowniczo - wybiją niechybnie!...
Ból – i po Strindbergu Klaty nie mam już żadnych złudzeń – prawdziwy ból w tym, że hodowana na aż tak gęstej intelektualnej sztuczności estetyka buntu jest sednem powolnego wystygania Starego Teatru. Tu tajemnica – kruszeje nieubłaganie. Tu narasta już tylko płaski fotoplastikon. Tu pęcznieje balon oczywistości. Efekt tego? Zobojętnienie świata, dokumentne. Ani nowy świat, ani stary świat – żaden ze światów wcale nie chce zabić Klaty. Świat jest już tylko bydlęco zmęczony chłopięcymi jego zabawami. Bo ileż można?! Po Klacie - świat zwyczajnie idzie spać. Nic więcej.
Paweł Głowacki

Czytaj także

Życie

Ostatnia aktualizacja: 01.10.2013 17:40
Miała być umoralniająca przestroga teatralna Neila LaBute'a - a tu znienacka powstała na scenie ciemność tak smakowita, że się przy niej człowiekowi cholernie zachciewa żyć
rozwiń zwiń
Czytaj także

Miły spacer z demonem

Ostatnia aktualizacja: 09.10.2013 15:00
Na bosaka Rogożyn się przeziębi w Lasku Wolskim lub nad Wisłą, katar demon złapie, na zwolnienie pójdzie – i co wtedy? Kto w Dostojewskim, który na premierze zaczął grać z nami w "koci-koci-łapci", będzie przepaścią sięgającą kostek u nóg?
rozwiń zwiń