Obok mojego domu rodzinnego wiodła kasztanowa aleja wzdłuż starej fosy miejskiej. Łabędzie pływały po wodzie jak po jeziorze. Kasztany zrzucały pożółkłe liście. Na wiosnę słychać było kumkanie.
Bertolt Brecht, rok 1954
Gdyby nie miłosna aria samczyka żaby śmieszki, biały ptak nad głową Jenny-Knajpiarki pozostałby tylko mętną, przaśną metaforą jej nocnych marzeń o rekordowym uścisku miłosnym. Teraz mamy już jasność. A może to nie samczyk śmieszki? Może to akurat samczyk żaby jeziorkowej, z podniecenia zniebieściały na ciele całym, tenorowym rechotem nakłaniał do wiosennej pochopności koleżanki na czworakach zniecierpliwione w szuwarach? Albo samiec ropuchy szarej, zielonej bądź paskówki? Może kumak górski tudzież nizinny? Rechotek drzewny? Egzotyczny dalmatyńczyk? A może po prostu zawsze skromny samczyk żabki zwinki? Czyj godowy śpiew uparcie dobiegał zza „Opery za trzy grosze” Bertolta Brechta, w Narodowym Starym Teatrze przez Ersana Mondtaga wyreżyserowanej? Tam, hen, daleko za plecami wielkiej sceny – kto, nucąc, na dryfującym po tafli jeziora nenufarze czekał na jasny znak, aby wreszcie, po całej zimie hibernacji, móc wskoczyć na grzbiecik łaskawej koleżanki i pozostać z nią w miłosnym uścisku przez kilka godzin, aż do kluczowej chwili wilgotnej ulgi? Jedno jest pewne – to są żaby. Słychać je w głośnikach. Nawet jeśli jeszcze nieliczne, w końcu dopiero połowa marca, to jednak one. Tak, gdzieś daleko za plecami sceny, tam, hen za spektaklem Mondtaga – słychać żaby nucące arie, i słychać też cykające w przybrzeżnych trawach pasikoniki, szum wiatru w trzcinach oraz, jak mi się w połowie spektaklu zdało naraz, szept najodważniejszej ze skrytych w szuwarach samiczek: „Kochane – wychodzimy! Czas bić rekord!” A tu, w Narodowym Starym Teatrze Jenny-Knajpiarka wynurza się z kulis i widać, że nie wynurza się sama. Wchodzi z kolebiącym się na sprężystym drucie ucieleśnieniem marzenia o miłosnym wyczynie.
Jenny-Knajpiarce, właścicielce burdelu w Soho nad Tamizą, wyrasta z głowy pionowo w górę drut. Długi jest na 20 centymetrów, może ciut dłuższy. A na jego czubku – niczym model myśliwskiego samolotu na cienkim, wyrastającym z podstawki, plastikowym ramieniu – męski członek widnieje. Bieluteńki ptak, na wieki zastygły w kluczowej sekundzie, to znaczy wyprężony na podobieństwo szyi boćka w locie, lecz jednak, rzekłbym niezręcznie, krągławym dziobem jest skierowany trochę w dół, czyli mieszkiem z klejnotami – odrobinę w górę. Ot, ptak wiecznie pikujący. I coś jeszcze – w przeciwieństwie do innych (łatwo to sprawdzić), ten wyjątkowo posiada skrzydła. Po prostu - biały ptak Pegaza! Bądź trzecia noga Hermesa! Zaś na skroni Jenny-Knajpiarki, tuż pod krągłym dziobem, widać zaschnięty ślad wybuchowej chwili ulgi białego ptaka Pegaza. Właścicielka burdelu w Soho ma ponurą minę kobiety nienawidzącej żab, które tam, hen, daleko za sceną Narodowego Starego Teatru, za moment dzielnie wyjdą z szuwarów i znów pobiją rekord o kwadrans, może nawet o całą godzinę, i to pobiją go grupowo. A ona – co? Kolejne fiasko? Znów poza podium? Wie już, bo z doświadczenia, że Mackie Majcher, caluteńki w bieli typ spod gwiazdy idealnie czarnej, stały gość jej domostwa rytmicznie skrzypiących łóżek, jej kochanek, jej idol męskości – popełni falstart? I czy jeden, drugi, trzeci song Brechta i Kurta Weilla śpiewa tak, jakby uszy zarosły jej korą – gdyż wie, że przegrała, nim korespondencyjny bój z żabami na dobre się zaczął?
Zawsze mnie to zdumiewało: skąd żaby wiedzą, jak śpiewać skutecznie? Od lat, od wielu lat się tym intensywnie zajmuję, wiosną godzinami słucham godów bezogonowych płazów i nadziwić się nie mogę. Co samczyk – to Pavarotti! Zeszłego roku, na wilgotnej sawannie w Zimbabwe, podziwiałem miłosny ryk afrykańskiej żaby byczej. Niby monstrum – 2 kilo żywej wagi, 24 centymetry długości, na obiad niewielkie ptaszki lubi – takie monstrum i barwa głosu wcale nie aksamitna, gdyż bydlęca raczej, a śpiew cudownie bezbłędny w każdej płaszczyźnie: w nutach, intonacji, frazowaniu, mocy i akcentach! Tak, od wielu, wielu lat w głowę zachodzę, zaś na spektaklu „Opery za trzy grosze” w Narodowym Starym Teatrze szczególnie intensywnie mnie to zastanawiało – skąd się mianowicie wzięło, iż żaby, właśnie żaby, akurat żaby, gdy śpiewają - to nie fałszują? A jakby tego mało było - świetnie wiedzą, co śpiewają oraz po co śpiewają! I tu powstaje pytanie drugie.
Jak można sensownie - a jeśli się da, to jak brzmi ów sens – jak można sensownie wystawić w połowie śpiewany, publicystyczny, przeznaczony dla przedszkoli oraz klas od I do V, komiks Brechta i Weilla, angażując aktorów, którzy, niestety, nie są żabami? Przecież bez legendarnych songów, albo gdy są one nieżywe – reszta „Opery za trzy grosze” jest niejadalna nawet dla Firmina, tytułowego bohatera powieści o szczurku, co żył w starym bostońskim antykwariacie i żywił się książkami, przed zjedzeniem studiując każdą. Pomijając Krzysztofa Zawadzkiego w roli Jonatana Jeremiasza Peachuma, który jest wspaniałą długowłosą afrykańską żabą byczą w czarnym kapeluszu i czarnych szatach godnych Slasha, gitarzysty kapeli Guns N’Roses, albo tajemniczego V, bohatera filmu „V jak Vendetta”, takiego Peachuma pomijając - przecież każdy, kto w dziele Mondtaga śpiewa, jest obok śpiewu, mniej lub bardzie, lecz obok. Za głośno, za cicho, za wolno, za szybko, nie ta nuta, nie to tempo, rytm nie ten, błędne akcentowanie, nie ta skala głosu i temperament obcy. Co śpiew – to tekturowa sztuczność, jak wszystko wokół, na czele z tekturową dekoracją w czerniach i bielach. Czy w tym seansie jest coś, co nie jawi się jako pastisz, parodia, branie w nawias, aby wzięte w nawias za moment wziąć w kolejny nawias? Kiedy aktorzy nie mrugają do publiki porozumiewawczo, bo w końcu dorośli jesteśmy i zdystansowanymi wypada nam być? Czy jest na scenie coś żywego, poza byczą żabą rodem z Guns N’Roses? Przecież nawet dwoje nagich ludzi – fatalnie pretensjonalną próbę uczynienia z tych ciał, okraszonych literą Z i czerwoną farbą, kulminacyjnych punktów tematu „Wojna w Ukrainie”, przemilczę – tych nieszczęsnych dwoje co raz przyjmuje na scenie wydumane pozy gotowych do pracy manekinów w Domu Mody.
Ludzka skóra. Jeśli nawet ona, ciepła i miękka jak powłoka płazów, jeśli nawet ta hipnoza dla palców chce być sztuczna niczym biały ptak Pegaza, kolebiący się na drucie nad głową Jenny-Knajpiarki, która od początku wie, że przegra z żabami – co zostaje do dodania? Co można zrobić na widowni? Jak się ratować? Uciekać? Nie. Zamknąć oczy i słuchać dalekiego kumkania. Pełnia wiosny coraz bliżej. Samiczki niebawem wyjdą z szuwarów. Będzie miło.
Paweł Głowacki