Radiowe Centrum Kultury Ludowej

Bestiariusz

Ostatnia aktualizacja: 11.01.2024 09:00
Po raz pierwszy zobaczyłam je w tak niecodziennej postaci na fresku w Ławrze Peczerskiej w Kijowie. Malowidło, choć umieszczone w mało dostępnym miejscu, przyciągnęło mój wzrok. Może dlatego, że jestem wyczulona na wizerunki niecodzienne i niedoskonałe, odstające od tła: oko w pierwszej chwili nie wie, co się nie zgadza. Ale patrzy dalej w zachwycie.
Lew i bobry, dywan (1875-1900)
„Lew i bobry”, dywan (1875-1900)Foto: Ze zbiorów American Museum w Wielkiej Brytanii

Były tam lwy, nosorożce, krokodyle, tygrysy i słonie. Zwierzęta mało przypominały same siebie, z drugiej strony – wiadomo było, kto kim jest. Formy się powydłużały albo zaokrągliły, zmieniły proporcje. Moje przyjemne estetyczne „rozsłabienie” przerwała myśl, że anonimowy (niestety) malarz najprawdopodobniej nie widział ich nigdy na żywo. Ale przecież ja też nie.

Pomysły i podpowiedzi ikonograficzne znajdowali dawni malarze w bestiariuszach, które rozpowszechniły się w średniowieczu jako lektura nie tyle poszerzająca horyzonty, co edukacyjna i umoralniająca. Wizerunki rozmaitych zwierząt stawały się alegoriami cech u chrześcijanina pożądanych, gwarantujących niebo lub skazujących na potępienie.

Zwierzęta te były miejscowe, spotykane na co dzień lub widywane raz na jakiś czas. Ale także wymyślone, będące przedziwną sklejką cech i atrybutów, powstałych w wyobraźni ludzi.

I pasujące do czasów, w jakich przychodziły na świat w warsztatach artystów i rzemieślników, w opactwach i wiejskich chałupach. Gryfy, lewiatany, smoki, bazyliszki, jednorożce – przez wieki nie brakowało głosów (a nawet dowodów), że naprawdę istnieją. Biblia dawała pod rozwagę sugestywny obraz Jonasza w paszczy wielkiej ryby. Być może któryś z miniaturzystów, ozdabiających kosztowne egzemplarze Pisma Świętego widział kiedyś wieloryba i z jego pomocą przełożył biblijną wizję na swój rysunek. A może widział inną wielką rybę, albo żadnej. 

Zagłębiłam się w tych bestiariuszach na długi czas, zerkając od czasu do czasu z tęsknotą w stronę reprodukcji malarstwa z prehistorii. Lekkie, frunące nad ziemią postacie zwierząt z Lascaux i masywne, zmysłowe, pełne gracji sylwetki bizonów z Altamiry mogę oglądać godzinami.

Ślady jednych i drugich, pradawnych i tych młodszych odnajduję w malarstwie ludowym.

W misternych kreskach i barwnych kobiercach, u twórców i twórczyń, nazywanych „naiwnymi”, „nieprofesjonalnymi”, „prymitywnymi”. Nieadekwatność tych terminów nie jest tutaj przedmiotem mojego namysłu, a jedynie nieuchwytność sedna sprawy, z którego rodzi się nazwa. Tak jak i sama ich twórczość, dotykająca spraw trudno „opowiadalnych” jakimkolwiek innym językiem. W każdym razie – dużo tutaj miejsca na przeróżne stworzenia. Także na te nigdzie nie pasujące i do niczego nieprzynależne, jak sami ich twórcy.

 

Rzeźbiarz Józef Felczyński. Fot. Piotr Tołwiński, za: krainabugu.pl Rzeźbiarz Józef Felczyński. Fot. Piotr Tołwiński, za: krainabugu.pl

 

O Józefie Felczyńskim opowiedział mi Stanisław Baj, malarz i człowiek czuły na talent i wrażliwość innych, na sprawy i zjawiska wyraźne i ważne, choć niewidzialne. Przez trzy lata próbowałam wyobrazić sobie podwórko Józefa, pełne rzeźbionych ptaków domowych i dzikich, pomieszanych z żywymi. W końcu tam dotarłam: na ogrodzeniu i na drzewie koło furtki siedziały wyrzeźbione ptaki. Widoczne z daleka krwistoczerwone grzebienie kogutów prawdziwych i drewnianych niewiele się od siebie różniły. Tuż za stodołą stały na miedzy czaple i bociany, a na środku podwórka – gniady koń. Zgrabny, nie za wysoki, widać że zwinny. Z daleka wyglądał na prawdziwego. Co więcej – był prawdziwy, jako domowy inwentarz i towarzysz codzienności. Józef posprzedawał zwierzęta gospodarskie i ograniczył uprawę do małego ogródka, kiedy podczas ciężkiej choroby żony poczuł, że trudno będzie mu godzić pracę i opiekę nad nią.

– Zostawiłem więc tylko drób, a resztę sobie wyrzeźbiłem – podsumował.


Zdjęcie zrobione w Kazachstanie, przysłane w latach 50. XX wieku do rodziny w Polsce, na Pomorze Zachodnie. Z albumu rodzinnego Zofii Gan. Archiwum terenowe Ewy Grochowskiej. Zdjęcie zrobione w Kazachstanie, przysłane w latach 50. XX wieku do rodziny w Polsce, na Pomorze Zachodnie. Z albumu rodzinnego Zofii Gan. Archiwum terenowe Ewy Grochowskiej.

 

Długo siedzieliśmy z Józefem przy stole, przeglądając po kolei obrazy, zapamiętane przezeń z różnych momentów życia. A pamięć miał malarską: znalazły się tam sceny wojennych gwałtów, których był świadkiem jako młody chłopak, zabrany do Niemiec na roboty przymusowe, nie żyjący już od dawna rówieśnicy, urodzajne pola i wiele odcieni nieba.

W końcu przyplątał się wielbłąd, stojący na kredensie w towarzystwie krowy, wołu, osła i kilku ptaków, wyrzeźbionych do bożonarodzeniowej szopki.

– No tak, wielbłąd, trzej królowie – mówię. – A widział pan kiedyś żywego?

– Tak, na wojnie – odpowiedział.

I przenieśliśmy się do całkiem innej historii.

 

Wracam do koni. Zaczął się właśnie karnawał, idący w parze z coraz dłuższym dniem. Biały, mroźny styczeń. Słyszałam we wsiach wschodniej Polski wspomnienia, w których pojawiał się obraz wyścigów konnych przez wieś, z jednego końca na drugi. Było przy tym mnóstwo zabawy i śmiechu, dzieci i dorośli ścigali się na ciągniętych przez konie zaprzęgach z sankami albo na oklep. Kto jak mógł i miał pomysł. Wyścigi te robiono na urodzaj, dostatek, pomyślność i płodność.

Koń pojawiał się w wierzeniach i wizjach ludzi od zawsze. To potężny symbol solarny (w niektórych kulturach również lunarny), niesie moc i siłę. Podobnie w pieśniach weselnych konie są nie tylko częścią orszaku ślubnego, ale odsyłają do sfery głębokiej symboliki. Dopiero z jej pomocą daje się jakoś uchwycić dokonującą się właśnie przemianę.   


Dziecko w kostiumie tygrysa. Fotografia czarno-biała, Chiny, 1918/1919. Fot. Sidney David Gamble (1890-1968) Dziecko w kostiumie tygrysa. Fotografia czarno-biała, Chiny, 1918/1919. Fot. Sidney David Gamble (1890-1968)

 

Blisko mi do zwierząt. Kiedy czytam i słucham o kulturach i społecznościach, które swoim duchom opiekuńczym, bóstwom i Bogom nadawały zwierzęce postacie, czuję jak żywiej bije mi serce i przypominam sobie, jak w dzieciństwie na wsi zwierzęta były częścią społeczności. Mówiono na nie „żywizna” albo po prostu „stworzenie” – lubię obydwa te słowa, choć drugie bardziej. Myślę o nich najczęściej jesienią i zimą, kiedy bujny świat roślin zamiera i wydaje się, że za chwilę zniknie. Wtedy dopiero widać na śniegu setki śladów łap, nóg, skrzydeł i ogonów.

Zimowa samotność staje się mniej dotkliwa.

 

Ewa Grochowska

***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.

 

Czytaj także

Bliscy

Ostatnia aktualizacja: 04.11.2021 09:00
Zapomniałam, że znam kilka takich opowieści. Odżyły mi w głowie podczas przeglądania zdjęć po zmarłej cioci. Niektóre uwiecznione na nich sceny należą do mojej ulubionej kategorii zdjęć rodzinnych. Zatem najpierw o tym.
rozwiń zwiń