Krótko

Ostatnia aktualizacja: 30.09.2014 14:53
Cokolwiek ktokolwiek opowie sobie na kanwie pantomimicznych obrazów "Chóru Sierot” Jerzego Zonia – i tak odnajdzie na ich dnie jeden cień. Brak pocieszenia. Brak złudzeń, że pocieszenie pomaga.
zdjęcie z przedstawienia Chór sierot w reżyserii Jerzego Zonia, wystawione w Teatrze Kto
zdjęcie z przedstawienia "Chór sierot" w reżyserii Jerzego Zonia, wystawione w Teatrze Kto Foto: fot. Ada Pałka/ materiały promocyjne Teatru KTO

Urodził się i to go zgubiło. Znowu. Słów jest niewiele. I też umierają. Urodził się i to go zgubiło.
Samuel Beckett "Partia solowa”

A na końcu, gdy nastaje noc i pod sufitem milknie sopranowy lament - zostają tylko buty, puste buty w wolno zapadającej ciemności, czarne, surowe, niezmordowane, czekające na początek kolejnego dnia, kiedy wrócą do nich nogi i wszystko zacznie się od początku pod tym samym sopranowym lamentem, którego ci, co wrócą, kolejny raz będą musieli wysłuchać do ostatniej nuty, znów nie mówiąc ani słowa. Tak. Będzie, co było. Powtórzy się dzień, znikający prędko, jak każdy inny dzień, jak nie tylko dzień.
Powtórzy się dzień, albo ten pod sklepieniem trwający lament, to obojętne. Wszystkiego zaledwie 52 minuty i 35 sekund. Niewiele. Tyle w krakowskim Teatrze KTO trwa seans Jerzego Zonia „Chór Sierot”. Krótko. Trwa dokładnie tyle, ile nad sceną brzmi III Symfonia op. 36 Henryka Mikołaja Góreckiego, „Symfonia pieśni żałosnych” w trzech częściach, a w każdej głos nuci stare słowa o utracie, braku, o bólu z powodu czyjejś nagłej nieobecności, o kimś już nie do odzyskania, o znikaniu, wobec którego nic nie da się począć, trzeba je przełknąć, pogodzić się, jak i z własną samotnością. I jak w poprzednim, na kanwie prozy Bohumila Hrabala ulepionym przez Zonia seansie bez słów, tak i teraz impresja cała - inspirowana nutami Góreckiego oraz „Bławatkami”, Guy’a Croussy’ego powieścią o chłodnym i szarym światku sierocińca - w finale wraca do początku. Koło się domyka, by zacząć się od początku. By się powtórzyć, choćby jutro, punkt 19.00, w tym samym miejscu, albo w innym. Niezmordowane koło - figura nieskończoności, bądź, jak kto woli, szkic do portretu wieczności.
Powtórzy się więc ten dzień, który skończył się pustymi butami, znieruchomiałymi w rządku pod monstrualnym prostokątem z chłodnego obojętnego metalu, gdzieś wysoko zamarłym na czterech kolumnach zrobionych z tego samego chłodu i metalicznej obojętności. W prologu powtórzy się katujący uszy, świdrujący jazgot gwizdków w zębach dwóch wychowawczyń, dwóch dam obojętności, które dla stadka wychowanków, dziewcząt i chłopców w beznadziejnie szarych, zgrzebnych fatałaszkach, znów będą takie jak wczoraj, tydzień temu, zawsze – będą niczym metal monstrualnego prostokąta. W górze zamruczą pierwsze takty lamentu „Symfonii pieśni żałosnych”, wrócą nogi do czarnych butów, powtórzy się dzień w istocie taki jak wszystkie. Albo, inaczej mówiąc, życie streszczone - trwająca 52 minuty i 35 sekund pestka życia się powtórzy.

Wróci mozolna kakofonia szurania, przez piewców tanich pocieszeń zwana ludzkim wędrowaniem ku... Na przykład – ku światu lepszemu, gdzie czeka nagroda za pokorę, wiarę i miłowanie bliźniego swego jak siebie samego. Wróci więc tupanie w rytmie nieokreślonym i obcasów łomot bezsilny i bez znaczenia. Wrócą gesty i spojrzenia zalęknione, gonitwy i małpowanie, jałowe gry i zabawy z tornistrami lub metalowymi kubkami w rolach głównych. Powtórzy się tresura: to wolno, tego nie wolno, tak należy stać, tak trzeba chodzić, tak powinno się dziękować. Skazane na fiasko skoki serca, zawsze bezlitosne złośliwości, zawsze bolesna walka o dominację, nie do ucieleśnienia marzenia o cieple, czułym dotyku, czyimś spokojnym oddechu na skroni, może na szyi nawet, nagłe smutki i radości gwałtowne, i jeszcze kłujące sekundy samotności w stadku ciał identycznie pokłutych, to i garść innych uczuć, innych rytuałów, innych przegranych partii, innego bólu – wszystko skalkuje samo siebie z wczoraj, sprzed miesiąca, z któregokolwiek kiedyś, wszystko będzie małpować siebie. I zachwycające czerwone jabłka znów nie rozproszą nieustępliwej mysiej szarości fatałaszków i twarzy, słodycz soku pomarańczy rozgniatanej w dłoni dziewczęcia nie zdławi metalicznego zapachu monstrualnego prostokąta, który dwie chłodne opiekunki windują wciąż wyżej i wyżej, jak memento. Nic się nie zmieni. Będzie jak jest, jak było. I chyba właśnie to w najnowszym seansie Teatru KTO wsysa najintensywniej.
Cokolwiek ktokolwiek opowie sobie na kanwie pantomimicznych obrazów "Chóru Sierot” Jerzego Zonia – i tak odnajdzie na ich dnie jeden cień. Brak pocieszenia. Brak złudzeń, że pocieszenie pomaga.
Nie pomaga. Pocieszenia to papier stareńki. Jan Kott rzekł o Williamie Szekspirze: On w istocie nie jest ani komiczny, ani tragiczny - on jest gorzki. Nic już nie da się zrobić, zdaje się mówić Zoń swoją czystą, małą, kruchą opowieścią, ulepioną z cierpkości. Jak wyszło tak, że się jest tu, gdzie się jest, to wypada być jako tako, bez wymachiwania łapami, bez skowytów, bez pretensji. Być do końca dnia, albo do końca czegoś innego, co też trwa krótko. 52 minuty i 35 sekund. Bądź co najwyżej marną wielokrotność 52 minut i 35 sekund. Powiedzmy – 65, 75 lat. A w finale – to co zawsze. Puste buty, niezmordowane. Kurtyna, o ile jest. Kurtyna lub coś w zastępstwie kurtyny. I ciemność. I cisza. Cisza, bo nie oklaski. Nie, raczej nie oklaski.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Tylko krzesła

Ostatnia aktualizacja: 13.08.2014 14:47
Teatr Grzegorzewskiego, jak teatr Ionesco, był w istocie placem dotknięć, a nie Idei Kolosalnych. Samotnością, nie zgiełkiem. Sztuką, nie manifestem. Był dyskretnym odwracaniem się plecami do oczywistości.
rozwiń zwiń