Majowe wizyty

Ostatnia aktualizacja: 05.05.2016 16:14
Zobaczył bosą Bausch w białej sukience, z rękami jak figura pogodzenia się, śniącą anatomię nieuchronnej samotności, zobaczył ją, usłyszał muzykę łagodnej melancholii, muzykę zmierzchu – i wiedział już.
Majowe wizyty
Foto: Tomas Gal/flickr/CC BY-SA 2.0

Maj znów. Bosa kobieta w długiej, białej, miękkiej sukience nocnej z cienkimi ramiączkami, wciąż ciepłej od pościeli, niepewnym krokiem widma, błąkającego się między jawą a snem - znów wchodzi z ciemności do sali wielu opuszczonych krzeseł i ogołoconych blatów, aby kolejny raz roić pod sklejonymi powiekami anatomię nieuchronnej samotności. Powtarza się „Café Müller” Piny Bausch. Ten Bausch bez mała godzinny sen, pierwszy raz wyśniony na scenie Wuppertaler Bühnen 20 maja 1978 roku - wraca zawsze w maju.

By śpiąca weszła kolejny raz - niewiele potrzeba. Ot, drobiazg z realności. Widok pary, siedzącej o zmierzchu na ławce w parku, daleko ona od niego, nie na wyciągnięcie ręki, już nie, z twarzami zwróconymi w przeciwne strony, już raczej na zawsze. Zwały cieni w kawiarni godzinę przed świtem. Nagle puchnąca w pamięci pustka domostwa Raniewskiej, gdzie w epilogu „Wiśniowego sadu” już nikogo, tylko zapomniany Firs, zgubiony w rojeniach, szukający miejsca dobrego na koniec. Albo dźwięk. Tak. Ciemny, powłóczysty. Takie brzmienie. Jak teraz – słowo „Purcell”, ukryte w księdze Dariusza Czai „Kwintesencje. Pasaże barokowe”. Jeszcze nie czytam, tylko dotykam, obwąchuję, łowię w ciemno. Na stronie 108, w pierwszym akapicie rozdziału „Hymn wieczorny” – słówko „Purcell”. Henry Purcell. Ostatnia sylaba, co łudzi, że nigdy nie ucichnie. I kilkadziesiąt fraz dalej to Czai wyznanie o Purcella kompozycji najciemniejszej, najdotkliwszej.

„Jeśli w historii muzyki napisany został kiedyś utwór, który nie tyle opowiada o łzach, ile sam jest płaczem w skroplonym ekstrakcie, to byłby to zapewne O, let me weep, nadzwyczajny lament z Fairy Queen”.

Przerywam. Na słowie „weep” śniąca, pierwsza śniąca, z rękami lekko przy ciele na wysokości bioder uniesionymi w geście bezradności, kolebiąc się somnambulicznie, widząc jedynie własny sen - znów wchodzi w środku nocy do szarej sali wielu opuszczonych krzeseł i ogołoconych blatów. Nie mogła nie wejść. W seansie Piny Bausch - która była pierwszą śniącą - kiedy po kilku gestach, krokach pierwszej śniącej pojawi się druga śniąca (być może wyśniona przez pierwszą), tak samo bosa, w podobnej sukience, z zamkniętymi oczami i rękami w geście bezradności – wtedy w szarej sali snuć się zaczyna sopran Jennifer Vyvyan, śpiewającej płacz „O, let me weep”. Nie po to, by okrasić gesty tancerzy, które rodzą się i zamierają nie po to, aby ilustrować falowanie nut. Starą recenzję z pantomimicznego monodramu Marcela Marceau Jan Kott otwiera legendarnym zdaniem. „Marceau nadaje ciężar powietrzu”. W „Café Müller” nuty Purcella ważą tyle, co śniące ciała. Parafrazując niemieckiego krytyka Jochena Schmidta – choreografią swoją Bausch naciąga na lament Purcella ludzką skórę. Nie da się jej zdjąć, jak i nie da się już wydłubać nut z ciał śniących anatomię nieuchronnej samotności. „Café Müller” jest czasem teatru doskonałego.

Pierwsza śniąca zatem. I druga śniąca, bliźniacza, być może wyśniona przez pierwszą. Ich gesty biedne, „połamane”, ich zgruchotany taniec, kto wie, czy nie cudownie zwiewny kiedyś. Kiedy? Pamięta to jeszcze któraś? Ich do końca zamknięte oczy, ich skazane na fiasko próby wskrzeszania ciepła dotyku, czułości, bliskości. Bo w szarej sali pojawi się też bosy pan śniący, piękny pan, jak one – z zamkniętymi oczami. Druga i on. Blisko, bliziuteńko, skóra na skórze, nuta przy nucie. Sen przytula sen, śniąc nadzieję, że da się to powtórzyć na jawie. Nie da się, bo nawet tutaj czułość lodowacieje prędko, miękki dotyk zdycha na pstryknięcie. Zostają jedynie samotne, „połamane” gesty, mniej lub bardziej frenetyczne albo skulone bardziej lub mniej. Zostaje tylko ten rozkuśtykany, bezradny taniec-nie-taniec między wieloma opuszczonymi krzesłami, które kolejna postać – niech to będzie usłużny kelner, obuty i z szeroko otwartymi oczami – usuwająca krzesła z drogi kuśtykających, pierwszej i drugiej, a także innych jeszcze. Bo przybywają inni. Jak choćby ta ruda pani w czółenkach na wysokim obcasie, która się waha, co lepsze, co mniej bolesne: sen czy jawa, bezgłośne kroki czy żwawy stukot czółenek na wysokim obcasie, zamknięte czy otwarte oczy? Wydaje się, że...

Rzecz jasna – wystarczy. Cóż odmalowałem? Odmalowałem? Ledwo dotknąłem, naprędce trąciłem ołówkiem dziesięć, może piętnaście sekund „Café Müller”. Nie sposób odmalować całości – w tym sensie opowieść ta milcząca jest nieskończona. Nic w niej nie jest wyjaśnione, zadekretowane, do wierzenia podane na tacy, nic nie kostnieje w Ideę, Przesłanie, Naukę, Pocieszenie lub Duchową Wytyczną. O czym to więc jest? Wszystko, co można uczynić, to jedynie przejść przez jedną z mrowia uchylonych gestami Bausch furtek i snuć sobie na kanwie choreograficznego snu Bausch swą własną opowiastkę. O tym to jest. A i tak każdy ze snujących trafia w finale snucia na ten sam smak, co go w pełni nie sposób uchwycić. Do Czai wracam - do epilogu „Hymnu wieczornego”.

„Późny wieczór, morze już spokojne”, powiada. Wspomina swoje dzieł Purcella słuchanie na śródziemnomorskiej wyspie. „Chmury koloru popiołu”. „Tafla wody powleka się morelową łuską”. Za chwilę – ciemność. I wtedy Czaja łowi istotę nut Purcella, a zarazem – smugę tego w ostateczności nieuchwytnego smaku „Café Müller”. „Jest to przede wszystkim muzyka wieczornego nieba, muzyka wieczornej godziny. Muzyka ostatniej godziny, tej szczególnej pory, kiedy światło jeszcze nie umarło i spokojnie oczekuje na noc. Kiedy słońce rzuca na świat ostatnie promienie. Muzyka zmierzchu, łagodnej melancholii”.

Melancholia choreograficznego snu Bausch. Łagodna melancholia pożegnania z ciepłem dotyku, z cudzą skórą. Melancholia pożegnania, końca, opuszczonych krzeseł i ogołoconych blatów. Melancholia powolnego zamierania dnia lub tańca. Melancholijna elegia na odejście bliskości. Melancholia całkiem jak ta w „Burzy” Williama Szekspira... Tutaj – Czaja kolejny raz. A raczej cytowany przezeń Stefan Rieger fundamentalny, bez krzty litości.

„Daniel Barenboim zadał kiedyś retoryczne, a melancholijne pytanie: jak to się dzieje, że w szkole angielskiej wbijają uczniom w głowę Szekspira, w niemieckiej – Goethego, we francuskiej – Moliera, a nikomu nie przyjdzie do głowy, by wykładać młodym Anglikom Purcella, Niemcom Bacha czy Beethovena, a Francuzom Berlioza czy Rameau? Ba, nawet pierwszego lepszego gryzipiórka traktuje się z rewerencją, kompletnie zarazem ignorując największych poetów wszech czasów, jak Bach czy Mozart, przed którymi geniusze literatury, pędzla lub fizyki cząsteczkowej padali na kolana. (...) Muzyka – komu to potrzebne? Ależ tylko to, co zbędne, jest naprawdę nieodzowne! Cóż innego może być dowodem naszego, pożal się Boże, człowieczeństwa?”.

Purcell, rodak Szekspira, przyszedł na świat zaledwie 43 lata po śmierci Szekspira, wirtuoza scenicznych pajęczyn, lepionych tyleż z Idei Kolosalnych i Diagnoz, co z nieomylnych gestów i słów ułożonych jak nuty. Czytał Purcell „Burzę”? Nie wiem. Za to prawie pewne, że czytała ją Bausch. Gdyby w Roku Szekspira przyszło komuś do głowy rozkazać, by raz na tydzień wyświetlano studentom reżyserii wszystkich polskich szkół teatralnych „Café Müller” – cóż złego by się stało? Niby jaki feler tkwi w regularnym przebywaniu blisko opowieści scenicznej, która nie jest ołowianym oznajmieniem, bo jest zapraszającym do wejścia labiryntem delikatnych sugestii, przemilczeń i niepewności? Może ktoś dostrzegłby coś zdumiewająco – własnego? I może coś by uczynił ze znaleziskiem? Jak Fellini...

Od premiery w maju roku 1978, seans „Café Müller” grany był wszędzie przez lat 30. Ostatni raz – rok przed śmiercią Bausch. Gdzie Federico Fellini go obejrzał? W Rzymie? Obejrzał, to pewne. Zobaczył bosą Bausch w białej sukience, z rękami jak figura pogodzenia się, śniącą anatomię nieuchronnej samotności, zobaczył ją, usłyszał muzykę łagodnej melancholii, muzykę zmierzchu – i wiedział już. W opowieści „A statek płynie”, jednym z jego filmowych pożegnań, w tej elegii na odejście wszystkiego, co już wystygło – gestów, smaków, zdań, bliskości, dotyków – jednym z gości w roku 1914 odpływających na pokładzie statku „Gloria” jest niewidoma księżna Lerinia von Herzog. Gra ją Bausch. Już nie tańczy. I nie zamyka oczu. Nie musi. Bez tego wciąż widzi, co widziała, gdy śniła, kolebiąc się między krzesłami. Do końca podróży jest spokojna.