Wilk i gąski

Ostatnia aktualizacja: 30.03.2018 15:52
Oto pastuszek Janek, któremu uciekły gąski, dwie i pół godziny oczekiwania na powrót człapiącej zguby wypełnia sobie marzeniem o skrzypkach, choćby z gontu.
Bigos
BigosFoto: joannawnuk/Shutterstock

Był to chłopak nierozgarnięty bardzo i jak wiejskie dzieciaki przy rozmowie z ludźmi palec do gęby wkładający.

Henryk Sienkiewicz "Janko muzykant"


Kiedy dwóch neandertalczyków w czarnych okularach firmy Ray Ban na nosach i ze złotymi sygnetami, po jednym na każdym palcu, w kawiarni sobie siedzi spokojnie, serniki dziobiąc widelczykami i podwójne espresso siorbiąc – to jeszcze nie jest duża parodia. Gdy jednak zaczną z sobą rozmawiać wysublimowanym wierszem – parodia nie tylko potwornieje, ale groźna się staje. Groźna, gdyż z boku tego cyrkowego teatrzyku siedząc, trzeba pomyśleć. Co dalej? Do czego zdolne są dwie te ciemności, kiedy już dojedzą, dopiją i wstaną?... Ot i cała moc "Kariery Artura Ui" Bertolta Brechta. Jak w soczewce - sedno niepokoju.

Czym jest ta sztuka w szesnastu odsłonach? Opowiastką prostą niczym ołówek i starą jak Williama Szekspira potężne sceniczne portrety ciemności w ludziach, którzy po trupach brną na szczyt. Jest cierpką parodią nieusuwalnego mechanizmu, ukazanego w "Makbecie", "Ryszardzie III" lub "Juliuszu Cezarze". Jest powtórzeniem w lustrach tandetnych mechanizmu wiecznego... W lustrach - jakiej poetyki? Kabaretu? Rewii? Cyrku? Taniego teatrzyku szyldowego, jak ten w "Osmędeuszach" Mirona Białoszewskiego, tyle że bohaterowie nie są wymalowani na kartonach, lecz są płascy niby kartony? Do wyboru, do koloru, jedno wszakże pewne. Nie ma w "Karierze Artura Ui" cienia psychologizmu, naturalizmu ani głębinnej, zadymionej metafizyki. Nie ma śladu rozbuchanego liryzmu. Nie ma koturnowej opery. Jest w niej tylko czysty układ czystych znaków scenicznych. Czystość, która mocno kłuje właśnie dlatego, że jest czystością. A na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie, w "Karierze Artura Ui" przez Remigiusza Brzyka wyreżyserowanej?

W Brechta opowieści, która jest echem kariery Adolfa Hitlera, tytułowy neandertalczyk brnie na szczyt, rozgniatając główki neandertalskiego światka chicagowskich handlarzy jarzyn. Brnie - klarownie. Od początku, do końca – tylko tak, bo całość nie pozwala na bałagan bigosowy, na groch z kapustą. Klarowna, ażurowo klarowna jest myśl tej opowieści, jej struktura, nade wszystko – jej intonacja. Intonacja! W świecie Brzyka zaś – kotłuje się chyba wszystko. Jedni chwilami popadają w tony "Moralności pani Dulskiej", inni sięgają po stateczność ibsenowską, jeszcze inni kreują ból duchowy godny "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera lub ciepełko tytułu "Wróć, kropeczko" Williama Mottera Inge’a, a od góry, do pasa roznegliżowana grupa taneczna w gatkach do kolan namiętnie próbuje wyrazić coś tajemniczego nowoczesną etiudą baletową z gatunku "Pląs połamanych, lecz dzielnych". Nie bardzo przesadzę z brawurą, deklarując, że gdybym się solidnie napiął, dowiódłbym istnienia w seansie Brzyka skromnych, acz wyraźnych tropów strindbergowskich, czechowowskich, molierowskich oraz mrożkowskich, a także przepaści rodem z oleistych oper Ryszarda Wagnera.


Jak to wszystko do kupy poskładać? I do jakiej kupy? Jak ten, rzekłby Ludwik Flaszen, totalny "wszystkoizm" intonacyjny ułożyć i co zrobić z górą kłopotliwie atrakcyjnych znaków scenicznych? Jeżdżące płoty z drutu - jeżdżą. Mikrofony się zjawiają i znikają, więc aktorzy przez nie mówią lub nie, przy czym nie wiadomo, dlaczego raz tak, a raz tak. Latarki świecą oraz nie świecą. Wielkie rusztowanie na kołach sunie w lewo lub prawo. Maszerują łysi kibole z pałami w garściach. Pozdrawia się nas założonymi na prawe dłonie butami zdjętymi z prawych stóp. Na tekturowych tackach dymi kiełbasa z rusztu, a obok pieni się ciepłe piwo w otwartych butelkach. Golas zupełny i fundamentalnie tajemny układa swoje ciało w starożytną rzeźbę, zwaną Dyskobolem. Gdy mroczne dudnienie w głośnikach - z sufitu suną chmury dymu. Aktorka idąca po bożemu, prowadzi za rękę aktorkę idącą w kucki – słychać suche trzaski kolanowych rzepek. Przez parę minut - pokaz kobiecej mody futrzanej, a to nutrie więc paradują, a to szynszyle, a to lisy lub inne króliki. I jeszcze tamto, po czym siamto, a wszystko jeśli nie razy sto, to razy dwadzieścia. I jeszcze wyświetlone na żelaznej kurtynie zdjęcie z czasów ostatniej wojny światowej. Na żelaznej kurtynie widzianej ze sceny, gdyż – i jest to największa, niezapomniana atrakcja sezonu w Teatrze Słowackiego – pod koniec seansu Brzyka część widzów zmuszona jest przez obsługę widowni przejść na scenę, by tam stanąć i podziwiać, jak niespiesznie opada żelazna kurtyna i ukazuje się na niej fotka hitlerowców siedzących w Loży Cesarskiej. A kiedy kurtyna się uniesie – w Loży Cesarskiej widać aktorów z założonymi na głowy kalafiorami wielkości małego fiata. Owszem, akcja rewii Brechta rozgrywa się w środowisku trustu kalafiorowego. Lecz cóż z tego? Czy to powód, by stawiać aktorów i widzów w estetycznie karkołomnej sytuacji? Dla przykładu: skoro akcja sztuki Sławomira Mrożka "Na pełnym morzu" dzieje się na tratwie na morzu – czy akcja spektaklu teatralnego "Na pełnym morzu" koniecznie powinna dziać się na tratwie dryfującej po Bałtyku, a widzowie niechaj siedzą w bujających się na falach wokół tratwy pontonach? Jest jeszcze jedno pytanie. Kluczowe. Co z Arturem Ui?

Smuci mnie on bardzo. Sądziłem i dalej sądzę, że aktorska skala Michała Majnicza, który wcielił się w tytułowego neandertalczyka Brechta, jest szeroka i podatna na przemiany. A u Brzyka? Na początku Majnicz gra potulną wsiową bidę, coś jakby fuzję pastuszka gęsi, któremu uciekły gęsi, i Janka muzykanta, co na jawie śni o fachowych skrzypkach. Od biedy – do przyjęcia to koncept. Cały smutek, cały ból w tym, że, pomijając kilka momentów stentorowego wrzasku, przez dwie i pół godziny seansu Brzyka Majnicz nie zmienia się ani na jotę. Jest monotonny, płaski. Nie zmienia go nawet lekcja siedzenia, stania, chodzenia i mówienia, której udziela mu wielki aktor starej daty. Mówienie jest tutaj sednem. Wielki aktor uczy potulnego neandertalczyka intonacji Antoniusza z "Juliusza Cezara" Williama Szekspira. Kłująca klarowność "Kariery Artura Ui" tkwi w jambach, może głównie w nich - w suchym stukocie tej stareńkiej stopy rytmicznej. Wielką troską Brechta było, aby jego neandertalczycy gadali z sobą intonacją podobną do intonacji uwielbianego przez Szekspira pentametru jambicznego. Tylko taką intonacją, nie inną. Nie udało się całkowicie - jamby Brechta nie są idealne. Tak. Lecz przecież jamb połamany to wciąż jamb, a nie pomieszanie niepoczytalne jambu z trochejami, daktylami, amfibrachami i innymi anapestami. Tak jak klarowny ton "Kariery Arturo Ui" nie jest monotonną, bezładną kupą intonacji Zapolskiej, Ibsena, Millera, Moliera, Czechowa, Strindberga, Mrożka, Wagnera i kogo tam jeszcze. A jeśli jest takim "wszystkoizmem" – sens seansu całego skrapla się w miłą, pastelową makatkę.

Oto pastuszek Janek, któremu uciekły gąski, dwie i pół godziny oczekiwania na powrót człapiącej zguby wypełnia sobie marzeniem o skrzypkach, choćby z gontu. Kiedy w finale pastuszek Janek wypowiada z Loży Cesarskiej sławetne zdanie Brechta: "Płodne wciąż łono, co wydało zwierza" – dobrze wiemy, co mówi naprawdę. Głosi niepokój, który winien być niepokojem powszechnym. Pastuszek Janek przestrzega nas otóż przed złym wilkiem, który porywa gąski.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki