Nic innego do pamiętania

Ostatnia aktualizacja: 27.04.2018 16:53
Czy brak pocieszenia to powód, by nie zaczynać kolejnych dni, nie zaczynać operetkowego wysiadywania niemożliwego cudu? Czy dawny brak pocieszenia to powód, by zapomnieć, zwłaszcza że nie ma, nigdy nie było, nigdy nie będzie nic innego do pamiętania?
Missisipi
MissisipiFoto: shutterstock.com

Jesteśmy jak ludzie, którzy usiłują poruszać się w wodzie i z zapartym tchem patrzą na swoje straszliwe, nieskończenie znikome kończyny.

William Faulkner "Ad astra"


Nie Tennessee Williams, a inny wielki dramaturg amerykański ubiegłego stulecia, Arthur Miller, w wieku lat 90, rok przed śmiercią, napisał: „Czy to nie dziwne, myślał, że tak mało go obchodzi, czy tych dwoje naprawdę tam było, skoro ich widok dał mu tyle szczęścia?” Tak kończy się miniatura „Obecność”, być może ostatnia opowieść, jaką Miller ułożył.

Wszystkiego 9 stron jasnej prozy. Na pierwszej - bezimienny bohater idzie o mglistym brzasku na brzeg oceanu, na ostatniej – wraca. Pomiędzy - mija kobietę i mężczyznę, kochających się mocno na wydmach wśród wysokich traw, później - kiedy kochanek jej śpi zawinięty w koc - rozmawia z kobietą już nasyconą, pływa z nią, dotyka jej skóry, wyłuskuje z pamięci daleką chwilę swojej mocnej miłości z kobietą inną, chwilę daleką w czasie lecz przecież nieodległą w przestrzeni, gdyż działa się tam, na podobnych wydmach wśród wysokich traw. Mija, rozmawia, pływa, dotyka, tak, tak... Tak? Rzeczywiście? Gdy wraca zmącona przeszłość, gdy twardnieją w pamięci kontury tamtej jego mocnej miłości – nie wie, jak było przed chwilą naprawdę, nie ma pewności, czy w ogóle zdarzyło się cokolwiek. Minął cudzą miłość? Rozmawiał cicho z nasyconą? Pływał z nią? Czuł przez mgnienie na palcach jej słone ciało? W miejscu, gdzie przed chwilą widział kochanków, piasek był gładki, źdźbło każde – doskonale proste, nietknięte. A ciepło trykotowej białej koszulki, którą zdjął z czubków ostrej trawy, mogło nie być śladem ciała, które dotykał w oceanie, tylko śladem, który słońce od nie wiadomo jak dawna dzień w dzień zostawia na białej szmatce, kiedyś zgubionej przez nie wiadomo kogo. Być może więc wszystko, co się tutaj zdarzyło, w istocie nie zdarzyło się, a było tylko i aż kreacją pamięci, piękną obecnością pamięci, która przez mgnienie inscenizowała realność, zaludniła ją dwoma miękkimi widmami. Nawet jeśli tak – momentalna iluzja wspomnienia nie sprawiła bólu bezimiennemu. Dała mu godzinę szczęścia. Tak było w pożegnalnej „Obecności” Millera w roku 2004. Dziwny zbieg okoliczności, zastanawiająca klamra - 59 lat wcześniej, bez mała na początku swej twórczości, na przywitanie ze światem Tennessee Williams kończy „Szklaną menażerię”, sztukę, która przyniesie mu sławę, i trzeci akapit obszernych didaskaliów otwiera zdaniem, co może być streszczeniem „Obecności” Millera: „Miejsce akcji jest wspomnieniem i dlatego nie jest realistyczne”.

Strefa K-805. Tak, trochę militarnie, zwie się nowa scena krakowskiego Teatru Bagatela. Trzeba wspiąć się pod Kopiec Kościuszki i ruszyć wąską aleją przez las. Widzisz druty kolczaste – jesteś na miejscu. Na polanie za drutami – długi płaski barak, „sierota” po wojsku. W części baraku – świeża scena. Reżyser Filip Gieldon powtórzył na niej „Szklaną menażerię”. „Powtórzenie” – to słówko jest sednem całości. W reklamie seansu czytam: „Jak opowiedzieć współczesnemu widzowi historię wrażliwej i kruchej Laury?” Otóż – z grubsza tak, jak została ona przez Williamsa opowiedziana w roku 1945. I tyle. Co znaczy „z grubsza”? Że nie koniecznie trzeba wytycznych autora trzymać się kurczowo, z pokorą maniakalnie detaliczną. Nie. Ale określenie „z grubsza” nie przekłada się też na owe miłe dla głów leniwych hasła: „Wolnoć Tomku w swoim domku” i „Hulaj dusza, piekła nie ma”, a zwłaszcza nie na szalenie wśród ambitnej reżyserskiej młodzieży popularny dziś refren bojowy: „Starych nie ma, chata wolna - ach, będzie bal, ach będzie bal!”. Określenie „z grubsza” znaczy po prostu to, że nie należy „Szklanej menażerii” jakoby ozdrowieńczo rżnąć, ciąć, oskórowywać, dziurawić oraz pstrzyć, robiąc z autora kretyna. Cieszy mnie, że pan Gieldon jest podobnego zdania. Co uczynił? Z grubsza powtórzył oryginał Williamsa. I tyle starczyło do ulepienia czystej teatralnej przyzwoitości.

„Miejsce akcji jest wspomnieniem i dlatego nie jest realistyczne. Wspomnienie ma w sobie wiele poetyckiej swobody. Opuszcza pewne szczegóły, inne wyolbrzymia, zależnie od emocjonalnej wartości rzeczy, jakich dotyka, pamięć ludzka bowiem gnieździ się głównie w sercu. Stąd wnętrze mieszkania jest zamglone, liryczne”. Owszem, u Gieldona realność mieszkania rodziny skulonych Wingfieldów jest rozchwiana, gdyż rozchwiana jest pamięć Toma (Maurycy Popiel), czyli jego słowa bezsilne. Kreuje nimi przed sobą i nami strzęp odległej przeszłości. Aby przywołać wszystko, co byłó - trzeba by mówić nieskończenie długo, a to nie jest możliwe. Przeszłość wraca tedy jako strzęp jedynie i tylko w formie niedokończonej, jakby porzuconej w pół drogi. Wraca – jednym gestem, jednym tikiem twarzy, jedną nutą. U Gieldona rodzinny obiad Wingfieldów będzie obecnością tylko sztućców; wino – obecnością pustych kieliszków; szklane zwierzątka, w których blasku zniknąć pragnie przerażona spasionym, spoconym światem kruchuteńka Laura (Kaja Walden), siostra Toma – jedynie chmarą zwisających z sufitu szklanych kulek; fiasko zawodowych planów Laury – maszyną do pisania, milczącą w kącie; pokój marzeń Toma – bezładną stertą książek; wielkie Laury tęsknoty za ciszą kojącą – obecnością wanny, w której Laura skuli się w epilogu opowieści Toma, kiedy kolejny dzień nieuchronnie źle się skończy. A tak właśnie skończył się ostatni z garści dni wspominanych przez Toma. W domu skulonych Wingfieldów kolejny raz nic dobrego nie dało się zrobić z losem.

Amanda (Ewelina Starejki), matka Toma i Laury, potworna, cudowna kwoka w powłóczystych szatach z trzeciorzędnego sukna, w pamięci Toma będąca obecnością jedynie jej opętańczych sztucznych inscenizacji wielkiej przeszłości i jej porównywalnie chorych rojeń o rychłym szczęściu Laury – kwoka ta operetkowa znów nie wysiedziała cudu. Niejaki Jim (Maciej Sajur) nie zostanie dozgonną miłością Laury, jak tylu przed nim, jak tylu po nim. O zmierzchu, po kolacji – Jim po prostu odejdzie, żegnając się grzecznie. Kiedy drzwi za nim się zamkną – w domu wiecznie skulonych Wingfieldów wszystko kolejny raz wróci na swoje miejsce. Uspokoją się nieskończenie znikome ręce, nogi, głowy. Wszystko na swoje miejsce wróci kolejny raz i kolejny raz wróci tam bez śladu pocieszenia, że jutro, albo za rok, za czas mały lub wielki, jakiś kolejny dzień skończy się jednak inaczej, choć odrobinę jaśniej, choć o gram lżej.

Czy brak pocieszenia to powód, by nie zaczynać kolejnych dni, nie zaczynać operetkowego wysiadywania niemożliwego cudu? Czy dawny brak pocieszenia to powód, by zapomnieć, zwłaszcza że nie ma, nigdy nie było, nigdy nie będzie nic innego do pamiętania?
Za jakiś czas, mały bądź wielki, Tom zacznie kolejny raz. To nieuchronne. I nie inaczej będzie z bezimiennym mężczyzną, bohaterem „Obecności”. Kolejny raz wstanie o brzasku. To nieuchronne, gdyż na początku „Obecności” napisane jest: „Budzi się za kwadrans szósta ze słońcem świecącym na twarz”.


Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki