Czekanie na deszcz

Ostatnia aktualizacja: 18.05.2018 19:46
Zawsze idzie do sali Bordona, zawsze siada na ławce naprzeciwko obrazu Tintoretta „Siwobrody mężczyzna” i patrząc w czterystuletnie oczy namalowanego, które patrzą na niego - układa opowieści, raz bolesne, innym razem czułe.
Adam Ferency
Adam FerencyFoto: Grzegorz Śledź/PR2

Lubiłem sobie wyobrażać twoje spacery
w Ligurii czy Umbrii: eleganckie łowy,
poszukiwanie tego miejsca, gdzie topnieje
lodowiec przeszłości i odsłania formy.

Adam Zagajewski "Pożegnanie Zbigniewa Herberta"


Złociste foyer na pierwszym piętrze Teatru Słowackiego w Krakowie, foyer takie jak zawsze. Niezmiennie wysoka komnata z wciąż tymi samymi podobiznami zabawnych grajków, diabłów i aniołów na suficie od zawsze wypukłym, a za oknami bardzo stary widok matuzalemowych kamienic, prawie nietkniętych. W tym miejscu, o tej samej porze niedzieli, tyle że niemało lat temu, i w tym samym punkcie wiersza tego samego – Zbigniewa Zapasiewicza stentorowy krzyk, wybuch potężny w pięciu taktach. „Szukam cię rabbi/ za którym firmamentem/ ukryłeś mądre ucho/ boli mnie serce rabbi/ mam kłopoty”. A dalej, już do końca wiersza Zbigniewa Herberta „Pan Cogito szuka rady”, wiersza o bezradności, ten sam, co od prologu aż do sekundy wybuchu – spokój głosu, spokój dziwnie niespokojny. Kilka dni temu Adam Ferency nie krzyczał.

W tym samym miejscu, o tej samej porze niedzieli i w tym samym punkcie wiersza tego samego – nie podniósł głosu. Nie zakręcił się nagle, jak Zapasiewicz niemało lat temu, nie zakręcił się i nie zamarł, jak Zapasiewicz, plecami do nas, by w szkło okien cisnąć ryczącą bezradnością w pięciu taktach. Nie. Spokojnie siedział za stołem pod oknami, lekko pochylony na tle matuzalemowych kamienic, w istocie nietkniętych, i bezradność podał łagodnie. Cały wiersz mówił tak. Początek: „Tyle książek słowników/ opasłe encyklopedie/ ale nie ma kto poradzić”; koniec: „Może by mi poradził/ rabbi Nachman/ ale jak mam go znaleźć/ wśród tylu popiołów”; środek o szukaniu, o skrywającym doskonałe ucho firmamencie, o bólu, o kłopotach. Nie krzyczał, jak Zapasiewicz, był łagodny, ale przecież sedno pozostało niezmienione. Powtórzyło się cierpliwe wąchanie.

Sunion w Grecji. „Jak pachnie marmur?”, pyta Herbert w „Diariuszu greckim”. Męczy go pragnienie powąchania marmuru. Złowił już tajemnicę gotyku, gdyż obwąchał katedry i wie jak pachnie piaskowiec, lecz nie zna woni marmuru, gładkiego niczym lustro, więc nic nie wie o Grecji, choć przestudiował poświęcone jej biblioteki, wysoce uczone i słuszne. „Jestem pewny, że marmur odarty ze skóry, marmur uszkodzony, musi mieć jakiś zapach”, mami się Herbert poetycko, ale i upamiętnia pierwsze fiasko, kiedy wetknął nos w kolumnę i nic nie poczuł. W końcu pociesza swą bezradność, która być może jest ułomnością nie do usunięcia. „Przyjdę tu kiedyś w porze deszczu, kiedy kamienie się pocą, i wtedy odkryję zapach marmuru”.
W Herberta opowieściach o sztuce – jak wiele jest podobnych zbliżeń poza uczonymi bibliotekami? Jak wiele opisał podobnych polowań na zapachy przeszłości dawno temu zamarłej, pozornie bezwonnej już? Ile razy pytał tak przeszłość o siebie, nie krusząc przeszłości, gdyż pytał nosem, nie młotem pneumatycznym, a cóż złego nos uczynić może lustrzanym żłobieniom marmurowej kolumny w Sunion?

W „Martwej naturze z wędzidłem” powiada, że ilekroć był w Amsterdamie, zawsze odwiedzał i spędzał parę chwil na pogawędce z Heleną van der Schalcke, rezolutną trzyletnią dziewczynką o ciemnych oczach i małych, bardzo czerwonych ustach. Gdy Herbert przychodzi, Helena jest zawsze elegancka: biała sukienka do ziemi, biały czepek i lamowany czernią koszyk, co jakby dynda ruchem wahadłowym, wisząc na czarnej wstążce na zgiętej w łokciu ręce. Dla innych Helena ma lat grubo ponad 300, gdyż jest piękną plamą w centrum namalowanego w roku 1648 obrazu Gerarda Terborcha „Helena van der Schalcke jako dziecko”. Dla Herberta, który przychodzi pytać o siebie, Helena ma zawsze trzy lata. I Herbert zawsze się lęka, że pogawędka skończy się raptownie. Herbert dobrze wie, że stara sztuka bywa niecierpliwa. Wie zatem, że Helena zawsze „zjawia się tutaj na moment – patrzy na nas z ciekawością i niepokojem – ucieknie zaraz ku swoim niepojętym, dziecinnym światom”.

Peter Brueghel był flamandzkim malarzem w końcu XVI i na początku XVII wieku. Czy tak? Skądże! W każdym razie w roku 1952 – nie jest malarzem sprzed czterech stuleci, gdyż w roku 1952 Herbert pisze doń list z prośbą o namalowanie bliskiego Herbertowi krajobrazu, list, którego prolog łasi się tak oto: „Pietrze Brueghelu, dobry Pietrze Brueghelu, namaluj: miasteczko, które zaczyna się od stromych dachów, wyłożonych gontem ciepłym jak skóra domowego chleba”. Tak, nie ma ani wieku XVI, ani XVII, gdyż czas przestał działać. Reakcji dobrego Pietrka nie znamy, gdyż zaginał jego list-odpowiedź do Herberta. Cóż, bywa i tak. Niewykluczone jednak, że obraz przedstawiający miasteczko pełne domów krytych gontem ciepłym niby skóra domowego chleba, odnajdzie się kiedyś. Jutro? Za rok?

W Delfach Herbert patrzy na legendarnego woźnicę - rzeźbę z brązu, dzieło Kritiosa - i czuje, że jest zbyt mały jak na taką doskonałość. Czuje, że pytać woźnicę o siebie – nie ma sensu. Czuje niepokój. Powiada: „Oczy. Niepokoją mnie te oczy tępo wpatrzone w przestrzeń". I nie ma Herbert złudzeń: „To nie my patrzymy na dzieła sztuki, ale dzieła sztuki patrzą na nas. Woźnica Kritiosa patrzył na mnie chłodno, bez aprobaty, i znalazł mnie po prostu nieinteresującym”. Bywają spotkania bezlitosne dla żywych.

Wystarczy. Opowieści Herberta składają się właściwie z samych takich spotkań, takich zbliżeń, takiego zawieszania czasu, takich seansów wąchania, takich intymnych pytań o siebie, zadawanych starym opowieściom farb lub kamieni. Od zawsze, a głównie teraz, w trwającym roku jego imienia, Herbert przypomina mi Regera, bohatera opowieści Thomasa Bernharda „Dawni mistrzowie”. Stareńki ten, niepowtarzalnie subtelny krytyk muzyczny, właściwie filozof muzyki, od ponad trzydziestu lat co drugi dzień odwiedza Kunsthistorisches Museum w Wiedniu i pozostaje tam od 10.30, do 14.30, zawsze w tym samym miejscu. Zawsze idzie do sali Bordona, zawsze siada na ławce naprzeciwko obrazu Tintoretta „Siwobrody mężczyzna” i patrząc w czterystuletnie oczy namalowanego, które patrzą na niego - układa opowieści, raz bolesne, innym razem czułe. Opowieści o świecie, sztuce, filozofii, literaturze, słowem o tym, co naprawdę istotne. Od zawsze jest tak samo. I zapewne niezmiennie tak pozostanie aż do chwili, kiedy dla Regera skończy się wszystko.

W tym samym miejscu i o tej samej godzinie niedzieli, w tym samym punkcie tego samego wiersza – Zapasiewicz krzyczał dojmująco, a niemało lat później Ferency jest łagodny. Lecz powtarza się istota. W mówieniu wiersza „Pan Cogito szuka rady” i w mówieniu innych wierszy - a tak wtedy, w niedzielę Zapasiewicza, jak teraz, w niedzielę Ferencego, było ich sporo – powtórzyło się cierpliwe wąchanie starych słów. Wtedy w teatrach polskich wyprawiano rzeczy dziwaczne, cyrkowe, zwłaszcza ze starymi opowieściami, dziś dziwaczność już na amen zerwała się z uwięzi – a seans obwąchiwania był i jest niezmiennie dojmujący. Dookoła cyrk bombastycznych cudactw scenicznych potwornieje – a Zapasiewicz zdobywa się na pół piruetu zaledwie i chwilowe znieruchomienie plecami do nas, Ferency zaś nawet i na to nie. On jedynie cienko się uśmiecha, kiedy nadchodzi Herberta stare, w istocie odwieczne pytanie o mądre ucho, skryte za niepojętym firmamentem.

Herbert wąchał marmur, aby dowiedzieć się czegoś o własnej bezradności. Zapasiewicz i Ferency wąchali słowa Herberta. Bezradność Ferencego jest łagodna. Swoją Zapasiewicz raz obrócił w stentorowy krzyk, w wybuch niezgody, w skazany na obojętność firmamentu protest. Wąchali słowa Herberta jak Herbert niegdyś wąchał marmur, lecz najistotniejsze, że przejęli poetykę Herberta - poetykę umiaru. Poetykę w teatrze martwą, gdy Herberta mówił Zapasiewicz, i martwą dziś, kiedy te same wiersze mówi Ferency.

Aby złowić woń marmuru, można barbarzyńskim, absurdalnym gestem zedrzeć zeń skórę, cokolwiek słowo „skóra” znaczy w tym przypadku. Można marmur roztrzaskać, dziury w nim wiercić, kąpać go w żrących kwasach. Można. Herbert wie o tym, lecz wybiera dobry smak. Wybiera nos. Godzi się na czekanie na deszcz.

Paweł Głowacki