Wiele powrotów

Ostatnia aktualizacja: 08.03.2019 16:59
Glińska czytała Jorge Luisa Borgesa. Mniejsza z tym, czy wszystko. Wystarczyło, że długo patrzyła w przepaść dwóch jego małych, wielkich opowiadań.
Dorota Segda w spektaklu Panny z wilka w Teatrze Starym w Krakowie
Dorota Segda w spektaklu "Panny z wilka" w Teatrze Starym w KrakowieFoto: Krzysztof Bieliński/materiały prom.

Lecz z całej tej rzezi i bojów, z tego pijaństwa i amorów, z tej rozrzutności, polowania, jeździectwa i obżarstwa – cóż pozostało? Czaszka, palec.

Virginia Woolf "Orlando"

     Truskawka! Leśna poziomka! Malina! Porzeczka! Śliwka! Morela! Czarna wiśnia!... Nie? Może więc dereń! Dereń lub mirabelka! "Spróbuj tego!", kusi dobrodusznie w środku zimy reklama konfitur, dżemów, powideł. "Spróbuj smaków minionego lata!", kusi tak, kiedy już dawno po lecie. Jak by w słoiczkach, niczym w pamiętnej, zmiękczonej herbatą magdalence, tkwił początek wspominania – Mnemosyne nęci: "Odkręć, powąchaj i rozsmaruj odrobię językiem na podniebieniu, a wrócisz do lipca i sierpnia, co przepadły na amen! Niech przez chwilę, która trwa, jak długo trwa smak – powtórzy się to, co się nie powtórzy! I ocal tak, czego nie ocalisz!".

     Jak w "Pannach z Wilka" Jarosława Iwaszkiewicza, w wyreżyserowanym na ich kanwie w Narodowym Starym Teatrze przez Agnieszkę Glińską seansie – po piętnastu latach Wiktor Ruben (Adam Nawojczyk) wraca do dworku, gdzie kiedyś... A teraz? Cóż pozostało? 'Pan Wiktor przyjechał!", krzyczą kobiety, które kiedyś... Z jakich ingrediencji Glińska lepi krajobraz powrotu? Co pozostało tutaj, gdzie kiedyś było wszystko? Co ocalało? Panny, co już nie panny. Pięć niewiast (Dorota Segda, Anna Radwan, Ewa Kaim, Paulina Puślednik, Natalia Kaja Chmielewska). Ubyła jedna. U Iwaszkiewicza Wiktor któregoś dnia odwiedzi ją w rogu cmentarza, u Glińskiej zostały z tych odwiedzin same tylko słowa, albo nawet i to nie. Pięć zatem niewiast, zupełnie innych niż kiedyś. Co jeszcze pozostało? Ciotka (Aldona Grochal) i operetkowo skretyniały mąż jednej z niewiast (Jacek Romanowski). Lecz on w istocie nie pozostał z tamtych czasów, on zjawił się, kiedy Wiktora już nie było. Co jeszcze? Jest stół starszy o lat piętnaście, identycznie postarzałe krzesła i cudownie wyszywana sofa, na której wtedy, kiedy Wiktor jeszcze nie śnił o wyjeździe, wtedy, pewnej nocy, przez przypadek, a może nie przez przypadek... Ocalała też szafa biblioteczna z dziwnie, bo poziomo, nie pionowo ułożonymi tomami. I jeszcze coś. Istota opowieści? Świecące konfitury. Blask! Słodkie światła po prawej stronie sceny – strzęp spiżarni, która u Iwaszkiewicza wielka jest niczym zamkowa komnata. Półki pełne słoików różnej wielkości i w olśniewających kolorach: żółć, czerwień, pomarańcz, fiolet. Kiedy pięć niewiast przechodzi obok, zmieniają się ich twarze. Ale tylko na chwilę. Ot, złudzenie, teatralna iluzja, omam pamięci.

     Maria, córka Iwaszkiewicza, wspomina, że w domostwie na Stawisku tworzenie konfitur latem było naprawdę wielkim rytuałem polowania na czas. Potężną miednicę z mosiądzu, w której owoce zmieniano w maź smaku czystego, doskonale obojętnego na zegarki, traktowano jak naczynie prawie święte. Sam Iwaszkiewicz, zupełny analfabeta kuchenny, kiedy w Sandomierzu pisał "Zygfryda", jedną z wielu swych pamiętliwych opowieści – niedaleko od kartki na blacie biurku pichcił konfitury z wczesnych jabłek i jeżyn z meszkiem. Miały ponoć smak niebywały. Mocny jak... kamień? Może. Pełne smaków pamięci "Panny z Wilka" kończył pisać w Syrakuzach na Sycylii. Jak wiele kamiennych śladów jak wielu przeszłości widział z okna hotelu des Étrangers, w którym André Gide układał "Pokarmy ziemskie"? Ile razy patrzył na zieleniejącą tuż przy hotelu sadzawkę – źródło Aretuzy - zarośniętą papirusami, która jest wszystkim, co zostało po starej opowieści o nieudanej miłości Alfejosa, boga rzeki, do nimfy Aretuzy, która z lęku przed bogiem zamieniła się - w trochę wody?

     Piętnaście lat temu Wiktor postradał wszystkie nadzieje na miłość, o ile rzeczywiście były to realne nadzieje. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Teraz wraca, by zobaczyć, co ocalało. Z tamtego świata, z niego w tamtym świecie. Z opowieści Iwaszkiewicza Glińska zostawia właściwie strzępy. Kilka przedmiotów, garść książek, czas zastygły w konfiturach, niewiele zdań, w końcu - ludzi, którzy być może są już tylko widmami, śnionymi przez nie wiadomo kogo. Zostawia strzępy, lecz ocala sedno. Jak oryginał Iwaszkiewicza, seans Glińskiej jest niespiesznie falującą, impresyjną elegią na odejście starej ludzkiej ufności, że jednak da się wrócić. Że wspominając, da się wrócić skutecznie, odzyskać, co było, i zachować na trochę, choćby tylko na tyle, ile trwa smak złudnie pamiętliwych konfitur. Ufność jest jałowa, tak, lecz nie jest zła, gdyż nie ma nic więcej, poza ufnością. Jedna z postarzałych o lat piętnaście niewiast czyta u Glińskiej powieść Virginii Woolf. Nie dostrzegłem tytułu. Być może jest to "Orlando", rzecz o istocie wędrującej przez czas, przez wszystkie czasy, która na jednym z etapów drogi potyka się o groby, a później studiuje „Traktat o urnach” Thomasa Browne’a, tonie w tych gigantycznych konstrukcjach zdaniowych, w których Browne nadaje wieczne trwanie resztkom, ocalałym w urnach, temu, co pozostaje naprawdę. Czaszkom, palcom, wstążkom, łupinom biżuterii, kawałkom rzeczy, włosom. One niczym nie różnią się od resztek, które przywitały powracającego, próbującego wrócić Wiktora.

     Stół więc, stół, sofa, krzesła, biblioteczka z jednej strony sceny, a z drugiej – w inny sposób, lecz identycznie bezradnie, jak w słowach książek, zamarła przeszłość, inaczej uśpione smaki czasu przeszłego dokonanego. Blask spiżarni, migoczącej konfiturami. A obok ludzie bądź widma. W gruncie rzeczy – jaka to różnica? Przez dwie godziny bez kwadransa ich spojrzenia, słowa, gesty, dotknięcia - będą się mijać na tle wielkich ruchomych ekranów, luster może, co już niczego nie odbijają, na których czasem zjawiają się utracone krajobrazy sprzed lat piętnastu: tamten las, tamta ścieżka, tamte twarze panien na tamtych schodach, całe to przepadłe "kiedyś". A po chwili znów tylko ślepe tafle.

     Drugi raz w czasie ostatnim robiąc w Krakowie teatr, Glińska robi teatr pamięci, intymną impresję, którą pytać o twardy sens, od której żądać jasnego przesłania, ważkiej nauki, odkrywczych tez – byłoby grubą niedelikatnością. Wpierw, w Teatrze Słowackiego, spacerowała po własnej pamięci. Pytając: "Gdzie jest Pepi?" - pytała o życie swojej prababki Pepi Wettstein. Teraz schodzi głębiej. W "Pannach z Wilka", pulsujących pięknymi, czysto i czasem dojmująco zagranymi fiaskami pamięci - pyta o pamiętanie jako takie. Rzecz jasna – zna odpowiedź. Nic się nie da zrobić. Można jeno wciąż od początku próbować wrócić, jak wciąż od nowa - pięć razy, bo pięć jest niewiast – wybrzmiewa u Glińskiej radość: "Pan Wiktor przyjechał!", którą Iwaszkiewicz nazwał "sakramentalną". W jednym, na fiasko skazanym powrocie – pięć powrotów się nie udaje. Albo też pięć razy nie udaje się wielki powrót. Lecz to nie wszystko. Nic nie wychodzi z jeszcze jednego, zdumiewającego spotkania – z chwil, kiedy Wiktor przygląda się sobie samemu, stojącemu obok, siebie dotyka, samego siebie słucha. Obok tego, który wraca, trwa bowiem Wiktor drugi (Szymon Czacki), młody, Wiktor sprzed lat piętnastu.

Kto zatem wraca? A może to nie jest powrót? Może to jest sen o przyszłym powrocie, śniony przez młodego? Może młody śni oto siebie dojrzałego, wstępującego do domu w Wilku po latach długich jak wieczność? I może inscenizuje daleką przyszłość, aby w tej swojej onirycznej opowieści przeczytać, zobaczyć, pojąć, kim jest teraz, kiedy jeszcze nie wyjechał z Wilka?

Glińska czytała Jorge Luisa Borgesa. Mniejsza z tym, czy wszystko. Wystarczyło, że długo patrzyła w przepaść dwóch jego małych, wielkich opowiadań. Pierwsze, "Tamten", otwiera tom "Księga piasku", drugie, "Dwudziesty piąty sierpnia 1983", jest prologiem ostatniego, pożegnalnego zbioru drobin "Pamięć Szekspira". I w obu zdarza się to, wobec czego lepiej się skulić. W obu Borges spotyka Borgesa. Stary – młodego, młody – starego. W obu gadają o labiryntach czasu, o bezsilności pamięci, o ułudzie luster, o fikcjach, co nabierają ciała realności, o rzeczywistości obracającej się w mgłę, o pewności znikliwej niczym smak konfitur. W seansie Glińskiej da się wyczuć na dnie puls tych starych rozmów, starych niepokojów, które nie mają końca. Pada u Glińskiej wiele fraz z powieści Virginii Woolf. W żadnej z wielu chwil, kiedy stary Wiktor i młody Wiktor patrzą sobie w oczy, nikt by nie dosłyszał zgrzytu, gdyby któryś z nich bezradnie wyszeptał drugiemu te Borgesa słowa z opowiastki "Dwudziesty piąty sierpnia 1983": "Najważniejsze jest, aby się przekonać, czy tylko jeden człowiek śni, czy też dwóch śni o sobie”. I nie byłoby błędu, gdyby tuż przed początkiem Glińska stanęła na proscenium i przeczytała zdanie, którym Borges otwiera baśń "Urlica", i z którego Iwaszkiewicz mógłby uczynić motto nie tylko "Panien z Wilka". To zdanie, pocieszające. Bo nawet jeśli dawna realność jest niczym więcej niż tylko iluzją teraźniejszych słów, to jednak jest to jakaś realność, trwająca przez chwilę.

"Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym".

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki